Recenzje spektakli 10. KKM "m-teatr" 2019

Katarzyna Ważna
II Liceum Ogólnokształcące  im. W. Broniewskiego w Koszalinie
Recenzja spektaklu „MaminSzymek” Szymona Majewskiego
O Mamie wojowniczce

Podczas warsztatów dziennikarskich, w których uczestniczyłam w BTD każdy z uczestników w ramach zakończenia zajęć zobowiązał się do napisania recenzji. Moją akurat państwo czytacie. Kiedy w drodze losowania otrzymałam małą pogiętą karteczkę z szybko na bazgranym napisem „MAMINSZYMEK”, szykowałam się na coś zupełnie innego. Byłam zawiedziona, a nawet trochę zażenowana tym co wylosowałam. Uznałam z góry, że zamiast na spektakl teatralny trafię na coś w rodzaju stand-upu. Jednak w trakcie spektaklu (ponieważ – ku mojej radości – był to zdecydowanie spektakl!) zaczęłam dostrzegać przesłanie, które – moim zdaniem – niósł ze sobą ten monodram.

Znany i lubiany Szymon Majewski, jako autor i jednocześnie wykonawca „Maminszymka” (spektakl nie ma reżysera, jedynie Cezary Żak sprawował nad nim opiekę artystyczną) nie sili się na według mnie na tworzenie wielkiej sztuki. Bo i po co? „Maminszymek” to lekki, humorystyczny spektakl, który świetnie sprawdził się jako kończący tegoroczną edycję festiwalu m-Teatr i stanowił doskonały kontrapunkt dla niekiedy trudnych tematów poruszanych w sztukach konkursowych.

Od pierwszych słów wypowiedzianych przez tytułowego Maminszymka wiedziałam, że „kupię” ten spektakl. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – cały monodram jest swojego rodzaju hołdem dla Pani Marii Majewskiej, czyli Mamy (konsekwentnie będę pisała to słowo z wielkiej litery, bo w sztuce odnalazłam bardzo dużo szacunku i miłości do matki). Samotna kobieta opiekująca się chorowitym synem i równie chorowitym dziadkiem. Sama utrzymująca i opiekująca się małym Szymkiem, który ma się odżywiać, odżywiać, odżywiać i jeszcze raz – aby na pewno nie zapomniał – ODŻYWIAĆ! Majewski przedstawia nam nadopiekuńczą Mamę, która chcąc jak najlepiej dla swojego jedynego syna naraża go na porażkę i odrzucenie towarzyskie. Inne dzieci biegały w jeansach? Szymek w spodniach z kantem, które dostał w spadku po wujku i zapinały się prawie pod szyją. Inne dzieci miały krótkie kurteczki? Szymek miał grube palta, kufajki i kalesony z demobilu po armii radzieckiej. Nie wspominając już o „słoniku” czyli zapinanym fartuchu, który towarzyszył mu w licznych chorobach. Wszystko to Majewski opowiada lekko, z ogromnym poczuciem humoru. Moja ulubiona anegdota to opowieść o tym jak Mama, już wtedy 40-letniego Szymona ruszyła na jego matematyczkę z liceum z wózkiem pełnym zakupów niczym rycerz na białym koniu gotowy do walki!

Urzekło mnie również opowiadanie o tym jak Maminszymek zmieniał się przez lata: z zezującego chłopaczka z krzywymi zębami i nosem oraz z „kręgosłupem z przodu” do punkowca (czego ani mama ani dziadek nie mogli pojąć), przez Szymona, który podobał się dziewczynom, aż do tego, który pojawił się niedzielny wieczór na scenie BTD.

Mama miała też swoje powiedzenia. Moje ulubione to: „On mi się dorobi” (zarezerwowane do sytuacji, w których Szymon chorował lub z czymś sobie nie radził).
Publiczność doprowadzały do wybuchów śmiechu historie o skoliozie, „matce syna chorego”, laniu i egzorcyzmach odprawianych przez wysokiego jezuitę.

W samym wystąpieniu Szymona Majewskiego jedyne co mogłoby przeszkadzać to przesadna gestykulacja. Chociaż dla niektórych może to być przezabawne to jednak troszkę mi to przeszkadzało.

Podkład muzyczny w niektórych momentach był strzałem w dziesiątkę: od Czerwonych Gitar po Led Zeppelin. Wymienię tylko jeden przykład doskonałego wyczucia, z jakim użyto w spektaklu muzyki: kiedy podczas opowieści o tym jak Maminszymek biegał z dymiącym kapturem (nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale proszę mi wierzyć, że okoliczności w jakich powstał „dymiący kaptur” były niecodzienne) dookoła szkoły w podkładzie słyszeliśmy słynny motyw z filmu Rocky.

Opowiedziałam o humorystycznej części spektaklu. Czas na płynący z niego głębszy przekaz. Mimo, że w trakcie sztuki cześć widowni prawie płakała ze śmiechu to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ta opowieść jest niezwykle smutna. Mamy tutaj Mamę ciężko pracującą, która nie dość, że musi utrzymywać syna i jeździć z nim po lekarzach, to dodatkowo napotyka na krytykę z każdej strony. Lekarze i pielęgniarki krytykują to jak odżywia syna, dzieci krytykują to jak go ubiera, a nauczyciele to jak Szymek się uczy. Cóż na to Mama? Jest trochę bezsilna, trochę zmęczona i… bardzo wzruszająca. Widzimy też podejmowane próby i popełniane błędy w niełatwym byciu rodzicem oraz takież same próby i błędy w – kto wie, może nawet trudniejszym – byciu dzieckiem.

W końcowej części sztuki dowiadujemy się jak to już dorosły Maminszymek nadal czasami słyszy głos zmarłej Mamy przemawiającej do niego w różnych sytuacjach. Nagle zdajemy sobie sprawę z tego jak wiele w naszym życiu znaczą rodzice i jak wiele będą znaczyć nawet już po swoim odejściu.
Nie przypuszczałam, że będę tak dużo rozmyślała nad znaczeniem tych anegdot i słodko-gorzkich opowieści z życia Mamy Maminszymka. A jednak… Tak naprawdę bowiem natręctwa i nadopiekuńczość naszych bliskich bierzemy za coś zbędnego i bardzo uciążliwego. Ale co wtedy gdy ich zabraknie? Kto zaparzy nam herbatę malinową i przypomni żeby jeść jeden ciepły posiłek dziennie, albo że zupa to „podstawa żywienia”?

Bardzo zachęcam do obejrzenia spektaklu. Podany w bardzo komediowej formie skłania jednocześnie do głębokich przemyśleń.

Joanna Dzwonek
Zespół Szkół  nr 1 im. Mikołaja Kopernika w Koszalinie
 
Recenzja spektaklu „Zdziczenie obyczajów pośmiertnych” w reżyserii Marty Streker
Miłość we mgle

„Zdziczenie obyczajów pośmiertnych” Bolesława Leśmiana to trzynastozgłoskowiec, który napisany jest bardzo trudnym językiem. Można by pomyśleć, że nauczenie się takiego tekstu na pamięć jest wprost niemożliwe. Aktorzy z Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu pokazali, że jest to nie tylko możliwe, ale może też przynieść wspaniałe efekty. Jestem przekonana, że godzina posługiwania się tylko językiem jakim napisany jest utwór Leśmiana to nie lada wyzwanie, z którym wspaniale poradziła sobie trójka młodych aktorów. Wchodząc na salę zobaczyłam widownię po obu stronach sceny. Było to kolejne utrudnienie dla wykonawców. Jednak podołali temu z ogromną łatwością.

Kolejny element to muzyka Sebastiana Ładyżyńskiego, która od początku spektaklu przykuła moją uwagę. Budowała napięcie, kiedy było to potrzebne, a wszystkie dźwięki współgrały ze światłami, które także mnie zachwyciły. Czasem lampy gasły całkowicie i aktorzy używali latarek, a czasem scenę oświetlał tylko reflektor punktowy, aby stworzyć efekt tajemniczości. Scenografia był zwyczajna i prosta. Aktorzy mieli do dyspozycji metalowy wózek z prosektorium, który był jednocześnie stołem; metalową kratkę, którą przenosili po scenie oraz trochę rdzawej ziemi rozsypanej na deskach. Ta prostota w zupełności wystarczyła. Dzięki temu cała nasza uwaga skupiła się na: języku, postaciach i odgrywanych wydarzeniach.

Bohaterowie dramatu opowiadają nam swoją historię, przeżywają ją od nowa, próbując znaleźć jakieś odpowiedzi czy też może wyciągnąć z niej wnioski. Tkwią w miejscu i nie mogą przejść na tzw. drugą stronę. Krzemina (Magdalena Maścianica) ma żal do swojego męża Sobstyla (Karol Kossakowski) o jego zdradę z Marcjanną (Monika Stanek). Troje bohaterów spotyka się na cmentarzu i odnoszę wrażenie, że próbują się zwyczajnie pogodzić ze swoją śmiercią.

Bardzo podobało mi się to, że bohaterowie spektaklu traktowali widzów jak sędziów. Ciągle usprawiedliwiali się, chodzili i szukali wytłumaczenia czynów, których się dopuścili. Opowiadając nam swoją historię próbowali sprawić, żebyśmy im uwierzyli, że mówią prawdę. Widzowie wspólnie z aktorami mogli prowadzić „śledztwo” dotyczące, tak naprawdę, uczuć bohaterów dramatu.

Krzemina to postać bardzo subtelna, której towarzyszy ogromne cierpienie z powodu zdrady. Opowiada o swoim dorastaniu w samotności, o tym, że nikt nie zwracał na nią uwagi. Pomimo to została w końcu doceniona, zauważona przez Sobstyla. Chwilę później twierdzi jednak, że dostrzegł ją mrok. Nazywa tak swojego męża, który już jej nie kocha i zdradza z inną kobietą. Krzemina nie czuje się ładna. Uważa, że nie podoba się już Sobstylowi i właśnie to jest powodem jego niewierności.

Natomiast Marcjanna jest śmiała, a momentami wręcz wulgarna. Próbuje zmusić Sobstyla do wyznania brutalnej prawdy swojej żonie wbrew jego woli. Jest w pewnym sensie zazdrosna o Krzeminę. Opowiada o tym jak Sobstyl nieraz chwalił piękno i wdzięk żony w jej obecności.
To jeden z tych fragmentów spektaklu, w którym wydaje się, że obie – poniekąd obie zdradzone – kobiety chcą się wspierać. Ten nastrój zostaje jednak szybko zburzony, a Krzemina i Marcjanna już po chwili krzyczą, targane emocjami i walczą o mężczyznę, którego wspólnie kochają, zmuszając go tym samym do wybrania jednej z nich.

Z kolei Sobstyl to bohater, który stara się załagodzić sytuację niezmiennie prowadzącą do tragicznych skutków. Nie może pogodzić się z tym, że niestety kocha obie kobiety. Dlatego nie umie podjąć decyzji. Unika także wymawiania imienia Krzeminy. Czy to oznacza, że jej nie kocha? Jedni mogą powiedzieć, że to właśnie dlatego. Jednak ja uważam, że jest to zwyczajnie spowodowane jego niezdecydowaniem.

Nie jestem w stanie wybrać aktora, który poradził sobie najlepiej z rolą. Po raz pierwszy po spektaklu stwierdzam, że cała obsada zagrała fenomenalnie. Jestem pod ogromnym wrażeniem gry aktorskiej Magdaleny Maścianicy, Moniki Stanek oraz Karola Kossakowskiego. Wielkie ukłony dla Was, bo pomimo późnej godziny, a do tego trapiącej mnie gorączki chciałam aby spektakl trwał i trwał…

Co może czuć kobieta zdradzona przez mężczyznę, którego kocha? Myślę, że nie jestem odpowiednią osobą, aby odpowiedzieć na to pytanie. Nie doświadczając nigdy takiej sytuacji, mogę się jedynie domyślać. Skoro już jednak spektakl zmusił mnie do takich przemyśleń napiszę tylko: uważajmy na uczucia innych ludzi. Czasem warto zastanowić się jakie będą konsekwencje naszych czynów i czy nie zranimy kogoś naszym postępowaniem.

Jestem niezmiernie wdzięczna za to, że miałam możliwość obejrzenia tego spektaklu i dowiedzenia się co kryje się pod tytułem: „Zdziczenie obyczajów pośmiertnych”. Przyznam szczerze, że nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać, a jestem bardzo pozytywnie zaskoczona.

Agnieszka Szymczak
II Liceum Ogólnokształcące
im. Władysława Broniewskiego w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Reality show(s). Kabaret o rzeczach strasznych” w reżyserii Jana Hussakowskiego
Anatomia absurdu

Strach – jedno z najsilniejszych uczuć kierujących człowiekiem od jego narodzin aż do śmierci. Decydujący o przetrwaniu. Bywa też, iż prowadzący do czynów wręcz niewyobrażalnych.
W warstwie ogólnej to strach jest pierwszym bohaterem sztuki „Reality show(s). Kabaret o rzeczach strasznych”. Główna bohaterka jest przepełniona strachem, przerażona życiem, które poznała od najokrutniejszej strony. Boi się doświadczać wciąż kolejnych przeciwności losu. W związku z czym postanawia zamknąć się w meblościance, która jej zdaniem stwarza poczucie bezpieczeństwa.

Cała irracjonalna sytuacja negatywnie odbija się na mężu Bożeny, który nie może pogodzić się z decyzją żony. Natomiast cała ta gra na dwóch poziomach: domowym i małżeńskim rozgrywa się jeszcze na trzecim poziomie – w reality show, którego małżeństwo jest wbrew swojej woli uczestnikami.

Poruszyła mnie warstwa metaforyczna spektaklu. Opierająca się na przedstawieniu etapów żałoby oraz absurdzie. Małżonek Bożeny jest bohaterem niezwykle dynamicznym, a jednocześnie statycznym. Bardzo kontrastowa postać jest doskonale zagrana przez Bartosza Dziedzica, który ze stoickim spokojem i kamienną twarzą przechodzi na oczach widzów od zaprzeczenia do akceptacji.

Mocno zaakcentowane są również: lęk oraz towarzysząca mu trauma. Postawy bohaterów, choć przedstawione w groteskowy sposób doskonale odzwierciedlają postawy przyjmowane wobec trudności przez większość z nas. Uciekając przed naszymi demonami także staramy się zacząć żyć życiem innych. Izolujemy się ,wolimy po prostu nie wiedzieć co nas jeszcze czeka. Wypieramy rzeczywistość ratując się bujaniem w obłokach.

Przyznaję, że zachwyca mnie barokowy koncept opowieści szkatułkowej doskonale dopracowany przez wspaniały duet: autora scenariusza Przemysława Pilarskiego oraz reżysera Jana Hussakowskiego. Oprócz samego użycia zabiegu „opowieści w opowieści” widzimy go w wykreowanych postaciach, a także w scenografii i kostiumach. Jest też świetnym odzwierciedleniem kontrastów panujących w realiach przełomu PRL-u i czasu wolności uzyskanej w 1989 roku.

Zacznijmy od bohaterów. Bożena, wygadana ekstrawertyczka, która panicznie boi się ubóstwa i po to by w nim nie funkcjonować zamyka się w meblościance na 25 lat (czyż to nie cudownie irracjonalne?). Z kolei jej mąż, na pozór spokojny niczym skała wyraża skromnymi środkami aktorskimi całą paletę emocji i pokazuje, że ma istny wulkan w głowie: od rozpaczy do niedowierzania w to co go spotyka.

Bardzo mocno utożsamiłam się ze sprzecznościami zachodzącymi w zachowaniu bohaterów ponieważ sama jestem pełna sprzeczności i niejednoznaczności.

Z barokowym kontrastem mamy też do czynienia w zderzeniu ze sobą bardzo umownej scenografii z niezwykle widowiskowymi scenami odgrywanymi na deskach BTD.

Najbardziej poruszający kontrast dotyczy jednak kontekstu historycznego. Meblościanka jest bowiem metaforą przełomu lat 89/90 w Polsce, ale także reliktem socjalistycznej rzeczywistości. Dlatego prowadzący reality show mogą być symbolem zarówno kasty nietykalnych aparatczyków z PZPR jak i nowych „panów”: medialnych showmanów telewizyjnej ery.
Z kolei Bożena i jej mąż to symbolicznie para zwykłych obywateli żyjących w bezwzględnej rzeczywistości, na którą nie mają wpływu. Są tylko marionetkami w rękach „prowadzących”.

Każdy widz żyjący w okresie przełomu 89/90 poczuje zapewne mocny związek z tym wątkiem. Mnie, ze względu na zamiłowanie do historii również mocno poruszył i pozwolił docenić wartości jakimi są: wolność słowa, demokracja oraz równouprawnienie.

Jeszcze kilka słów o formie spektaklu. Moim zdaniem jest bez zarzutu i nadaje niepowtarzalny charakter oraz tworzy klimat trochę straszny, trochę melancholijny, ale zarazem karykaturalny i groteskowy. Rekwizyty są co prawda ograniczone do minimum, ale moją uwagę przykuły nogi i ręce „pajacyka” wykorzystane podczas jednej z piosenek symbolizujące wybieranie właściwej drogi w życiu. Zwróciłam też uwagę na charakteryzację – oszczędną w przypadku pary bohaterów i rozbuchaną do granic w przypadku prowadzących reality show. Muszę powiedzieć, że odpowiadająca za scenografię i kostiumy Joanna Walisiak wykonała doskonale swoją pracę nadając całej sztuce koloru i charakteru.

Gra aktorska była również na bardzo wysokim poziomie. Do gustu przypadła mi grająca rolę Bożeny Cecylia Caban. Swoją grą zarówno rozbawiała widownię jak i skłaniała ją do refleksji. Dzięki świetnie granej przez nią postaci zdałam sobie sprawę, że też jestem zamknięta w swojej „meblościance”, mojej strefie komfortu, której nie mam ochoty opuszczać.

Oświetlenie, ruch sceniczny i muzyka to kolejne mistrzowskie trio tego spektaklu. Trio doskonale się dopełniające. Ruch sceniczny został uwydatniony przez odpowiednie użycie oświetlenia. W połączeniu z muzyką skomponowaną przez Macieja Zakrzewskiego stał się komentarzem do rozgrywających się wydarzeń.

Jednak prawdziwym kluczem do rozgrywających się na scenie wydarzeń jest jedno słowo: absurd. Żyjemy w nim wszyscy i zgadzamy się dobrowolnie na stawiane przez niego warunki. Wolimy pozostać w klatce, bo wyjście na powierzchnię oznacza kolejne spotkanie z lękiem i przerażeniem. Co zaskakujące więc, ten absurd ma swoje racjonalne przesłanki. Dlatego jesteśmy do niego tak przywiązani.

Wojciech Markiewicz
Zespół Szkół nr 1 im. Mikołaja Kopernika w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Dziękuję za różę” w reżyserii Aliny Moś-Kerger
Uciec  od przemocy

Zgodnie z encyklopedyczną definicją przemoc to wywieranie wpływu na proces myślowy, zachowanie lub stan psychiczny danej osoby pomimo braku jej przyzwolenia na taki wpływ. Od czystej, ślepej agresji odróżnia ją intencjonalizm, racjonalność. Jest działaniem przemyślanym, a często także grupowym.
Przemoc, czy to fizyczną, czy też tę moim zdaniem gorszą, czyli psychiczną stosujemy więc kiedy chcemy coś uzyskać, z konkretnych powodów. I o tym właśnie opowiada dramat Marii Kuncewiczowej ,,Dziękuję za różę”, który po ponad 60 latach od prapremiery wraca na deski teatru. W BTD mieliśmy okazję zobaczyć tę sztukę w reżyserii doświadczonej i wielokrotnie nagradzanej reżyserki Aliny Moś-Kerger. Przyznam, że miałem sporo wątpliwości czy sztuka napisana 70 lat temu „przyjmie się” w 2019 roku. Niepotrzebnie się niepokoiłem…

Jeśli chciałbym porównać spektakl do mechanizmu zegara, to idąc tym tropem nazwałbym reżyserkę zegarmistrzem. W przypadku „Dziękuję za różę” zegarmistrzowi (zegarmistrzyni?) należą się same pochwały. Zegar działał świetnie. Sztuka jest dopracowana pod każdym względem. Nawet najmniejszy trybik odgrywa swoją rolę tak jak powinien. Podczas oglądania nie mogłem wyjść z podziwu jak płynnie wszystko wchodziło ze sobą w interakcję. Miałem wrażenie, że aktorzy – by dojść do takiej perfekcji – pracowali nad poszczególnymi scenami całymi latami.  Bardzo podobał mi się także reżyserski zabieg, który polegał na tym, że pierwszy kontakt publiczności z aktorami miał miejsce nie na scenie, lecz na widowni. Mieliśmy okazję zobaczyć ,,Alicję” biegnącą za „białym królikiem” do Krainy Czarów. W ten sposób widzowie poczuli natychmiast większą więź z aktorami i z wydarzeniami rozgrywającymi się na scenie.
Tekst Marii Kuncewiczowej nie jest łatwy w odbiorze. Momentami bardzo ciężki, momentami groteskowy, z wieloma przerysowaniami, a także z dużą porcją czarnego humoru. W adaptacji Aliny Moś – Kerger akcja rozgrywa się zarówno w realnym świecie, ale również w głowie głównej bohaterki Róży (w tej roli brawurowo spisuje się Adrianna Jendroszek). To przemieszanie rzeczywistości nadaje całości nieco baśniowego charakteru, w którym – szczerze przyznaję – czasami się gubiłem.

Ale wróćmy do przemocy, bo akurat ona jest w sztuce jednoznaczna i nie pozostawiająca żadnych wątpliwości. Jej obiektem jest właśnie Róża, która wkracza w świat dorosłych zachowując przy tym dziecięcą wrażliwość. Ta wrażliwość sprawia, że młoda dziewczyna nie do końca potrafi poradzić sobie z tym co ją spotyka. Zaczyna więc uciekać od rzeczywistości w świat wyobraźni. Ta gra z rzeczywistością zaczyna się od niewinnych „wycieczek” w swój świat, by pod koniec spektaklu przeobrazić się w jakiś rodzaj schizofrenicznego transu.

Otoczona przez ludzi, którzy nieustająco „wywierają wpływ” na jej „proces myślowy, zachowanie lub stan psychiczny” bez jej „braku jej przyzwolenia na taki wpływ” Róża nie ma dokąd uciec, ani do kogo zwrócić się z prośbą o pomoc. Jej mąż Ryszard (którego postać mistrzowsko wykreował Wojciech Kowalski) jest karierowiczem. Wiecznie nieobecny, zapracowany, często agresywny traktuje swoją młodą żonę jak przedmiot. Przyjaciółka Róży okazuje się być fałszywa. Jest jeszcze starzejący się polityk, parlamentarzysta, który za wszelką cenę próbuje uczynić z Róży swoją kochankę. Jedyną osobą, z którą zaszczuta kobieta może tak naprawdę porozmawiać jest Pan Kuku (Jacek Zdrojewski), postać tragiczna i dotknięta w przeszłości bardzo realną przemocą.

Jest taki moment w sztuce, kiedy wydaje się, że do Róży, dzięki jej odważnej decyzji uśmiechnął się los. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale i ten uśmiech losu okaże się złudny. Przemoc okaże się potworem, który do niej wróci (doskonała scena z maskami).

Powstaje więc pytanie: czy możemy uciec od przemocy? W społeczeństwie często nie udaje nam się znaleźć takiego miejsca, w którym będziemy całkowicie od niej wolni. Musimy sobie z nią radzić. Albo zginąć.

Ogromne brawa należą się aktorom. Grają na najwyższym poziomie. Dialogi brzmią naturalnie. Emocje kreowanych postaci są przez nich przekazane w sposób klarowny i szczery. Czasami miałem wrażenie, że nie siedzę na widowni BTD tylko jestem świadkiem prawdziwych wydarzeń. W ,,Dziękuję za różę” aktorzy spisali się po prostu świetnie. Nic dodać, nic ująć.

Jadąc autobusem do Teatru zastanawiałem się co właściwie zobaczę. Muszę przyznać, że po Alinie Moś-Kerger spodziewałem się czegoś bardzo dobrego. I coś takiego dostałem. Polecam tą sztukę wszystkim, którzy lubią niejednoznaczność, baśniowość, ale i psychologiczne podejście do teatru.
Chciałbym też podziękować wszystkim tym, którzy byli przy pracy nad tym spektaklem odpowiedzialni za sprawy techniczne. Bo i pod tym względem „Dziękuję za różę” stoi na najwyższym poziomie.

Wiktoria Nowak
I Liceum
Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois
Recenzja spektaklu „Humanka” w reżyserii Agaty Puszcz.
Zbyt ludzkie roboty

Codziennie rano, kiedy włączam telewizor, na kolorowym ekranie pojawiają się kolejne newsy. Ten natłok informacji potrafi niejednego przyprawić o silny ból głowy. W tych porannych wiadomościach często słyszę o nowinkach ze świata techniki. W końcu żyjemy w czasach przepełnionych technologią. Komputery, programy, a wreszcie roboty wykonują za nas mnóstwo czynności. Przypominają o spotkaniu, liczą kilometry, spalone kalorie, pracują bez wytchnienia na taśmach montażowych, itd. Musimy więc zgodzić się co do jednego: nasze życie staje się dzięki temu zdecydowanie łatwiejsze. Powstaje jednak pytanie: co się stanie jeśli pójdziemy o krok dalej, o krok za daleko… Kiedy przekroczymy granicę naszego człowieczeństwa. Jakie będą skutki rewolucji, dzięki której człowiek zostanie zastąpiony przez maszynę?

Humanka – moje pierwsze skojarzenie z tym słowem: coś co dotyczy humanisty. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wywodzi się ono z angielskiego słowa „human” czyli człowiek.

Ale zacznijmy od początku. W warstwie fabularnej spektakl „Humanka” opowiada o niedalekiej przyszłości, w której ludzie zaczynają produkować roboty… właśnie: humanoidalne. Takie bez przewodów i kółek zębatych na wierzchu. Wyglądające i zachowujące się jak ludzie. Jedyna różnica to małe wgłębienie w karku (ale przecież kto będzie napotkanego człowieka „miział” po szyi żeby sprawdzić czy nie jest przypadkiem maszyną?). Humanoidzi podchodzą do humanoidalnych na różne sposoby. Jedni są zachwyceni najnowszą technologią. W końcu (po wykupieniu wszystkich możliwych „pakietów osobowości”) będą mogli stworzyć sobie wymarzonego partnera! Z kolei inni podchodzą do nich sceptycznie. Szczególnie kobiety, które czują się upokorzone i porzucone przez dotychczasowych partnerów na rzecz lepszych, piękniejszych i wiecznie młodych Humanek.

Kiedy Em (Michał Czaderna) po kolejnym nieudanym związku postanawia kupić sobie partnerkę, jego życie momentalnie się zmienia. Szi jest piękna, seksowna, zabawna i spełnia jego wszystkie życzenia. Ba! Wręcz je odgaduje. Trudno się temu dziwić, najdroższa wersja Humanki została przecież stworzona i zaprogramowana na podstawie najgłębszych pragnień i oczekiwań Em. Wydawać by się mogło, że od tej chwili – dobrana w sposób najlepszy z możliwych – para będzie wiodła sielskie życie. Tak się jednak nie dzieje. Em, po krótkim okresie fascynacji popada w paranoję podsycaną gniewem, złością i niepokojem. Mężczyznę zaczyna przerażać fakt, że wszystko co mówi Szi jest zaprogramowane. Nic nie jest szczere.

Uważam, że postać Szi, zagrana przez Orianę Soikę zasługuje na głośne owacje. Nie przypominam sobie, abym w teatrze kiedykolwiek spotkała lepiej odegraną postać. Szczerze mówiąc nawet nie chcę sobie wyobrażać ile razy aktorka tańczyła tak zwany „taniec robota” by opanować w sposób perfekcyjny mechaniczne ruchy rąk i nóg. Idealnie moduluje głosem i potrafi świetnie pokazać dwie twarze Humanki. Jedną dziecinną i nie mającą własnego zdania, oraz drugą „ludzką”, która rozwija się w czasie całego spektaklu. Robotka uczy się jak być człowiekiem by wreszcie stać się bardziej ludzką niż sam Em.

W bardzo ciekawy sposób pokazana jest relacja Em z matką i ojcem. Odrywający te role Barbara Guzińska i Adam Myrczek to postacie które podczas całego spektaklu nawet się nie spotkały. Jednak więź jaka miedzy nimi występuje jest niezwykle silna, wyczuwalna i niemal namacalna. Oboje kiedyś bardzo się kochali. Pokuszę się o stwierdzenie, że nadal coś do siebie czują. Niestety, przez nowe nieszczęśliwe związki nie potrafią już wyznać sobie uczuć.

Niezwykle poruszył mnie też ostatni monolog Barbary Gruzińskiej. Matka Em pokazuje głęboko skrywane obawy dojrzałej już kobiety: lęk przed odrzuceniem, starością i utratą urody. Kobieta daje jasno do zrozumienia: płci pięknej w każdym wieku wciąż zależy na adoracji mężczyzn. Kiedy w swojej łazience zdejmuje perukę i zmywa mocny makijaż na światło dzienne wychodzą jej wszystkie niedoskonałości. Jak to powiedział Witold Gombrowicz: „Prawdziwym sobą człowiek może być tylko w łazience”.

Uważam, że ważną rolę odgrywa też Dzo (Daria Polasik – Bułka). Jej monologi są zarówno śmieszne, bardzo wzruszające, ale też niezwykle naturalne, na przykład w wypowiadanych bez skrępowania nawiązaniach do swojego życia erotycznego.

Chciałabym także zwrócić uwagę na muzykę za którą odpowiedzialny jest Kamil Tuszyński. Wiele razy łapałam się na tym, że utwory które wybrzmiewały podczas dialogów między postaciami wręcz mnie hipnotyzowały. Wiele wysokich i niskich dźwięków idealnie oddawało klimat science fiction całej opowieści.

Podsumowując. Spektakl wywarł na mnie ogromne wrażenie. Nie brakuje w nim odważnych scen, a przyszłość, która została ukazana na deskach Bałtyckiego Teatru Dramatycznego wcale nie jest taka odległa jak się nam wydaje.
Już za kilka lat możemy spotkać na ulicy Humankę. I wtedy zdamy sobie sprawę, że te wszystkie filmy i spektakle, które dziś nas bawią i wzruszają były tylko zapowiedzią. Zapowiedzią czegoś na co nie jesteśmy zupełnie przygotowani. I chyba nigdy nie będziemy.

Krzysztof Wiśniewski
I Liceum
Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois
Recenzja spektaklu „Like fake. Historia, której nie było” w reżyserii Arkadiusza Buszko.
Miłość w świecie 2.0

Streamowanie to według słownikowej definicji dzielenie się z widzami tym, co dzieje się na naszym ekranie: emocjonującą rozgrywką lub filmowaną na żywo imprezą. Co się jednak wydarzy, gdy widz stanie się obiektem streamowania, zostanie zmultiplikowany przez urządzenie rejestrujące, a granica między odbiorcą i nadawcą ulegnie zatarciu? W takie pytanie zostajemy wciągnięci wraz z pierwszą sceną LIKE FAKE. Historia, której nie było. Aktor rejestrując siebie smartfonem na tle widowni całość obrazu przesyła w przestrzeń sceny. Po chwili zostają odpalone procesy w meta–smartfonie zarządzanym przez Demiurga. Od tego momentu nic już nie jest takim jak nam się wydaje. Świat wirtualny i realny zlewają się w jedno. W strukturach cyfrowych rozpoczyna się odwieczna opowieść o cierpieniu, samotności i miłości.

Dramaturgowi spektaklu LIKE FAKE – Tomaszowi Ogonowskiemu udała się rzecz zdumiewająca. W świecie sprymitywizowanej komunikacji internetowej, w której rozmowa zastępowana jest lajkowaniem i hejtowaniem a miejsce słowa zajmuje emotikon, opowiada historię dwojga młodych ludzi. Wydawać by się mogło, iż w cyfrowym świecie nie ma już miejsca dla „Romea i Julii”, że język chatu nie dopuści do głosu opowieści o „Zbrodni i karze”. Autor tekstu wręcz brawurowo sobie z tym radzi. W sposób nowy, zaskakujący i z niezwykłą mocą opowiada raz jeszcze historie o uczuciu, które ocala człowieka. Choć jest to spektakl przeznaczony głównie dla młodzieży, każdy może odnaleźć tam siebie i swoje problemy.

W tym niezwykłym przedsięwzięciu wspomaga go odpowiedzialny za reżyserię i choreografię Arkadiusz Buszko. Spektakl od pierwszej do ostatniej sceny jest jak petarda: wybucha, iskrzy, rozbłyska najnowszymi środkami audiowizualnymi. Ruch postaci wyznaczany przez przyciski klawiatury „WSAD” stale dynamizuje akcję. Tekst jest równolegle wypowiadany przez aktorów i zwielokrotniany na ekranach zapełniających scenę. Widz bez chwili przerwy bombardowany jest bodźcami wzrokowymi i słuchowymi. Zaczyna mieć wrażenie, że staje się jedną z multiplikowanych jednostek bez twarzy (w tym miejscu ogromne brawa dla Grupy Mixer za kostiumy).

W czasie całego przedstawienia odsłonięte są twarze jedynie dwóch postaci: Metyla (Mariusza) i Soni (Zosi). Pozostali aktorzy „zapakowani” pozostają w jednolite uniformy. Ich twarze są niewidoczne, pozbawione indywidualnych cech. Metyl, prowadzący internetowy kanał, początkowo znakomicie odnajduje się wśród posthumanistycznych tworów. Bez żadnych skrupułów selekcjonuje oraz bezlitośnie ocenia autorów stremowanych filmów. Dzieje się tak do czasu, gdy trafia na nagranie z głosem Soni… Z tym momentem rozpoczyna się proces jego przemiany. Niczym romantyczny bohater wchodzi w konflikt z całym światem. Dostrzega, że jest tylko obiektem, nad którym chcą przejąć kontrolę pedagodzy, rówieśnicy, matka, dealer narkotyków i wszelkiej maści ideolodzy. Całość doprawiona odrobiną czarnego humoru. Dojrzewa w nim sprzeciw, ale i poczucie bezradności. Jedynym ratunkiem wydaje się Sonia – dziewczyna z „zamkniętymi” oczami. Zanim Metyl dokona przemiany w Mariusza (niczym mickiewiczowski Gustaw w Konrada) będzie musiał stanąć twarzą w twarz z samym sobą, ze swoją historią i ze swoimi lękami.

Dzięki znakomitej grze aktorskiej Karola Dondy przemiana głównego bohatera pozbawiona jest zbędnego patosu i sentymentalizmu. Metyl/Mariusz pozostaje przez cały spektakl postacią do szpiku kości prawdziwą, wiarygodną i dojmująco szczerą. Ma w tym sprzymierzeńca w osobie Magdaleny Zabel, która w sposób niezwykle naturalny i przejrzysty potrafi oddać całą gamę uczuć związaną z postacią Soni. Na długo w mojej pamięci pozostanie scena, w której Zosia przeżywa cierpnie spowodowane odrzuceniem i upokorzeniem przez Metyla. Dzięki talentowi Magdaleny Zabel widz ma niepowtarzalną okazję dotknąć świata pozbawionego światła.

Ważną postacią spektaklu pozostaje Demiurg, w którego rolę wcielił się Marcin Borchardt. Dzięki komputerowej modyfikacji głosu połączonej z oszczędną grą gestem postać ta, aż po ostatnią scenę, wzbudza niepokój. Lęk ten wynika z braku określenia tożsamości tego, który zdaje się zarządzać wszystkimi zdarzeniami w rytmie dziecięcych wyliczanek. Cały efekt wzmaga starannie do tego dobrana muzyka.

Spektakl LIKE FAKE choć osnuty wokół historii miłosnej, dla mnie pozostanie wielką przypowieścią o Twarzy. Podążając śladem Emmanuela Levinasa historię opowiedzianą przez Tomasza Ogonowskiego odczytać można jako pytanie o granice naszego człowieczeństwa. Jak wspomniałem wyżej, przez cały spektakl jedynie twarze Zosi i Mariusza pozostają odsłonięte. Oblicza pozostałych postaci zostają odkryte tylko w dwóch scenach: matki Mariusza, gdy sięga wspomnieniami do dzieciństwa syna oraz ojca Zosi, gdy przyznaje się przed sobą do choroby alkoholowej. Każde z nich odzyskuje twarz zdobywając się na szczere spojrzenie w głąb siebie, odkrywając wezwanie do troski o Drugiego. Metyl staje się Mariuszem dopiero wtedy, gdy odnajduje w Zosi, zagrożonej śmiercią, wezwanie do odpowiedzialności za nią.

To przesłanie czyni spektakl niepowtarzalnym wydarzeniem godnym polecenia. I nie zmieni tego wydźwięk ostatniej sceny, która stawia pytanie, czy to, co zobaczyliśmy wydarzyło się „naprawdę”, bo przecież nic nie jest takim, jakim się wydaje….