
Karolina Cyc
Zespół Szkół nr 1 im. Mikołaja Kopernika w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Żeby umarło przede mną” w reżyserii Darii Wiktorii Kopiec
A gdyby zdjąć ten ciężar…
Założę się, że każdy z nas – czy to na spacerze, czy w kinie – widział kobietę,
której towarzyszyła osoba niepełnosprawna. Niepełnosprawność jest czymś, czego
raczej nikt z nas nie chciałby doświadczyć. W wielu przypadkach odbiera człowiekowi
między innymi wolność i szansę odnalezienia się w społeczeństwie. Tak przynajmniej
myślimy…
Z tego sposobu myślenia wytrąca nas spektakl pt. “Żeby umarło przede mną”
Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie, w reżyserii Darii Wiktorii Kopiec, do
którego scenariusz napisała Martyna Lechman na podstawie reportażu Jacka Hołuba.
Sztuka przedstawia widzowi historię matki, która wydaje na świat niepełnosprawne
dziecko cierpiące na ciężką przypadłość jaką jest zespół Retta.
Przedstawienie rozpoczyna się od powolnego pojawiania się aktorów na
scenę. Każdy kolejno siada na krześle i patrzy prosto w oczy przypadkowo wybranych
widzów. Na początku spektaklu aktorzy utrzymują kontakt z publicznością,
eksperymentują, zapraszają do udziału osoby z widowni. Atmosfera, która panowała
wtedy na sali była przyjemna i luźna, lecz z każdą kolejną sceną zaczynałam czuć się
coraz bardziej spięta. Atmosfera nagle zaczęła się zmieniać, a historia stawała się
coraz bardziej poważna. W sztuce ukryto wiele metafor jak i symboli, które skłaniają
widza do własnej interpretacji. Pomaga w tym gra świateł. Przygaszone, zimne
światło pojawiało się podczas momentów, podczas których matka dziewczynki była
sama, przytłoczona obowiązkami i nie dawała sobie rady, zaś ciepłe pojawiało się
podczas chwil, w których cała rodzina była szczęśliwa, razem.
Uważam, że osobowości każdego z bohaterów inscenizacji są bardzo
interesujące i różnorodne, lecz moją przychylność najbardziej zyskała postać mamy
dziewczynki chorej na zespół Retta (Beata Niedziela).
Kobieta dowiadując się, że urodziła chore dziecko jest zdezorientowana. Mimo
wyraźnego strachu wie, że ma wsparcie jakim jest jej mąż oraz pierwsza córka,
starsza siostra Justyny – Ola. W niektórych momentach dokładnie widać u kobiety
przemęczenie, desperację, bezradność. Przez przytłaczające ją obowiązki nie zaznaje
spokoju, gdyż cały swój czas poświęca niepełnosprawnej córeczce. Mimo tego kocha
Justysię i chce dla niej jak najlepiej – oddaje jej całą siebie.
Beata Niedziela idealnie ukazała emocje towarzyszące matce, która zmaga się z
ciężkim wyzwaniem jakim jest wychowanie osoby niezdolnej do samodzielności. Pani
Beata swoją niesamowicie realistyczną grą doprowadziła mnie do łez oraz sprawiła,
że czułam jakbym widziała na scenie prawdziwą matkę, która zmaga się właśnie z
tego typu problemami.
Role pozostałych postaci zagrali kolejno: Żanetta Gruszczyńska – Ogonowska (starsza
córka), Adrianna Jendroszek (Justyna – niepełnosprawna dziewczynka), Wojciech
Kowalski (lekarz), Marcin Borchardt (ojciec – kochający swoje córki, chce dla nich jak
najlepiej i jednocześnie mąż – wspierający, pomagający żonie). Uważam, że wszyscy
aktorzy wykazali się ogromnym profesjonalizmem oraz sprawili, że sztuka była
wyjątkowa i zapierająca dech w piersiach.
Cały spektakl został wyreżyserowany przez Darię Wiktorię Kopiec. Uważam, że
reżyserka trafnie ukazała rzeczywistość jaka spotyka osoby opiekujące się
niepełnosprawnymi oraz jestem wdzięczna, że podjęła się właśnie tego jakże
ważnego tematu. Przedstawienie jest połączeniem wszystkich cech teatru. Od
początku do końca oglądałam sztukę z wielkim zaciekawieniem, oraz zwracałam
uwagę na wszystkie szczegóły historii. Jestem pod wrażeniem spójności i
przejrzystości wizji reżyserki.
Autorką tekstu jest Martyna Lechman. Według mnie tekst sztuki jest napisany
znakomicie. Umieszczone w nim statystyki pozwalają widzowi dowiedzieć się nowych
faktów, a fenomenalnie użyte metafory i symbole nakłaniają odbiorcę do
indywidualnej interpretacji.
Muzyką zajęła się Teoniki Rożynek. Dźwięki, które przewijały się w tle były
bardzo klimatyczne i jednocześnie niepokojące. Do tego stopnia, że potrafiły
momentami wprowadzić widza w trans.
Za prostą ale też ciekawą scenografię przedstawienia odpowiada Matylda
Kotlińska, zaś kostiumami zajęła się Patrycja Fitzet. Ubiór bohaterów był prosty, a
barwy ubrań stonowane, przygaszone. Uważam, że bardzo pasowały do charakteru
sztuki.
Przedstawienie “Żeby umarło przede mną” Bałtyckiego Teatru Dramatycznego
w Koszalinie jest warte obejrzenia, ponieważ podejmuje bardzo ważny,
kontrowersyjny ale też niestety bagatelizowany temat. Polecam tę sztukę każdemu
gdyż skłania do poważnych przemyśleń oraz pomaga spojrzeć z bliska na trudności z
jakimi zmagają się matki niepełnosprawnych dzieci.

Amelia Nowak
I Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Żeby umarło przede mną” w reżyserii Darii Wiktorii Kopiec
Delikatnie o sprawach trudnych
“Żeby umarło przede mną” to spektakl stworzony na podstawie reportażu Jacka
Hołuba o tym samym tytule. Zrealizowany został przez Darię Wiktorię Kopiec w
Bałtyckim Teatrze Dramatyczny im. Juliusza Słowackiego w Koszalinie. Sama sztuka
składa się właściwie z dwóch części: improwizacji oraz samej historii.
Pierwsza na początku napawa odbiorcę lękiem przed kontynuacją. Uświadamia temat
sztuki, nie robi tego jednak wprost, a poprzez metaforę spojrzeń i statystyk. Nie
jesteśmy w stanie zauważyć wyraźnej granicy pomiędzy pierwszą i drugą częścią.
Historia ukazana w spektaklu opowiada o życiu rodziny głęboko niepełnosprawnego
dziecka. O ich codzienności, problemach, zmartwieniach i ciągłej walce. Ten
niezwykle poruszający temat okraszony został jednak swojego rodzaju subtelnością i
delikatnością.
Pierwsza rzecz na jaką udało mi się zwrócić uwagę były kolory i kostiumy. Wszystkie
przedmioty znajdujące się na scenie współgrały ze sobą. Ubrania aktorów również
zachowane zostały w stonowanym odcieniu. W połączeniu ze światłem tworzyły coś
na kształt iluzji czy snu. W zależności od scen światło w czasie rodzinnych rozmów,
czułości zmieniało się w ciepłe promienie porównywalne do letnich wschodów
słońca. Zimne zaś budowały grozę podczas momentów krytycznych.
Spektakl ten porusza bardzo delikatny i trudny problem, który równie delikatnie
został przedstawiony. Mimo ciężkich słów, odbiorca balansuje pomiędzy emocjami.
Rzec mogę nawet, że popada w trans. Unosi się wraz z piłką, jak również wraz z nią
uderza o podłogę. Fakt, iż spektakl grany jest na średniej scenie BTD pozwala na
wniknięcie do przedstawionego świata. Siedząc w pierwszym rzędzie chłonęłam
każdy krok aktorów, przeżywałam z postaciami wszystkie ważne momenty. W tym
spektaklu odbiorca staje się częścią przedstawienia. Wszystkie de odczucia
potęgowała muzyka Teoniki Rożynek, która fenomenalnie „wstrzeliła się” w klimat
scen. Dźwięki nie zakłócały możliwości odbioru dialogów czy ruchów. Uwydatniały
jedynie ich przesłanie.
Sam ruch sceniczny był iście teatralny. Odgrywał bardzo ważną rolę w przekazie.
Choreografią zajęła się Helena Ganjalyan. Jej wkład dodał czegoś niesamowitego,
należą się jej zdecydowanie duże oklaski.
Kto jeszcze zasługuje na brawa? Aktorzy, przede wszystkim aktorzy. Chciałabym
wyróżnić tutaj wszystkich, ale choć uważam, że idealnie wykonali swoje zadanie
Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska, Wojciech Kowalski i Marcin Borchardt, to jednak
najbardziej zachwyciły mnie dwie kreacje: Beaty Niedzieli w roli matki chorego
dziecka oraz Adrianny Jendroszek, która gra chorą córkę. Ich ruchy i gesty (przede
wszystkim scena załamania się mamy) oraz mimika wprawiały w zachwyt za każdym
razem, gdy pojawiały się na scenie. Były przy tym wszystkim tak naturalne i delikatne,
mimo iż przedstawiony temat był naprawdę trudny.
W mojej pamięci zostało mnóstwo scen ze spektaklu. Do najbardziej spektakularnych
zaliczyć mogę wizytę u lekarza i rozmowy rodziny przy stole.
Spektakl porusza bardzo kontrowersyjny temat. Pozwala nam zobaczyć codzienne
życie rodziny dotkniętej ogromnym problemem. Uczy przede wszystkim
wyrozumiałości i wzbudza współczucie.
Zakończenie pozostawia po sobie pewne niedopowiedzenie. Daje odbiorcy ochłonąć
i przemyśleć wszystkie wartości oraz problemy, jakie zostały przedstawione w całym
spektaklu. Szczególnie urzekła mnie metafora piłki i jej monolog.
Spektakl z całego serca wart jest polecenia. Gwarantuje przeżycie niepowtarzalnych
emocji, które skondensowane w delikatnej formule mogą tylko zachęcić odbiorcę.

Helena Pyżanowska
I Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Żeby umarło przede mną” Darii Wiktorii Kopiec
Dodatek do statystyki
Na początku było niedowierzanie, pytanie i szukanie odpowiedzi. Potem, gdy
najgorsze się potwierdziło – bezsenne noce, przerażenie, pustka, poczucie, że owszem, w
Polsce jest prawie cztery miliony osób z niepełnosprawnością, ale ta wyniszczająca
samotność, świadomość sytuacji bez wyjścia, brak jakiejkolwiek nadziei, środków do życia…
Codziennie to samo, codziennie przez dwadzieścia cztery godziny – nie ma życia dla siebie,
nie ma „ja”. Jest się dodatkiem. Mąż odchodzi, nie wytrzymuje presji, od kobiet wymaga
się, by zostały – tak trzeba. Co będzie za trzydzieści lat? Co stanie się, gdy zabraknie matki?
Spektakl „Żeby umarło przede mną” jest wejściem do innego świata – wejściem
niepozornym, rozpoczynającym się delikatną nutą humoru, interakcją z publicznością.
Jednak, gdy mijają kolejne minuty, tym bardziej widz zaczyna rozumieć, co właśnie dzieje
się na jego oczach. A dzieje się wiele: statystyczni single poznają się i przeobrażają w
statystyczne małżeństwo, po statystycznie trwających wątpliwościach, w statystycznie
określonym czasie zachodzą w ciążę. Później jest poród – trudny, długi, ciężki. Matka po
wielu godzinach wydaje na świat niemowlę. Jest piękne, delikatne, ma gładką skórę, jego
rączki są jak skrzydła – otwiera je, zamyka – uśmiecha się. Wszystko w porządku, po
wykańczającym porodzie matka wreszcie może być już spokojna o swoje maleństwo – teraz
już nic złego mu nie grozi.
Po kilku latach: diagnoza. Mała Justynka choruje na zespół Retta. Cały świat
rodziców dziewczynki rozpada się na drobne kawałki. Lekarz radzi, by oddać ją do jakiegoś
ośrodka, porzucić. Na zespół Retta nie ma leku, nic nie da się już zrobić. Pogodzenie się z
takim wyrokiem jest niemożliwe.
Reżyserka Daria Wiktoria Kopiec, za pomocą tekstu Martyny Lechman opartego na
książkowym reportażu Jacka Hołuba porusza wiele tematów – miłości matki do dziecka,
patrzenia świata na osoby niepełnosprawne, akceptacji straszliwej rzeczywistości i życia w
codziennym koszmarze. Wydźwięk utworu sprawia, że niemal każde słowo trafia w czuły
punkt, a narastające napięcie i wątpliwości ogarniają już nie tylko matkę Justynki, ale
przechodzą na widza, sprawiając, że jeszcze długo po wyjściu z teatru nie dają o sobie
zapomnieć. Jak powiedział Jacek Hołub w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: Cały czas wisi
nad nimi świadomość, że w końcu ich zabraknie. To chyba największy koszmar rodziców
niepełnosprawnych dzieci.
Obsada spektaklu zachwyciła mnie szczególnie; oglądając go ma się wrażenie, że
każdy aktor jest połączony ze sobą niewidzialną nicią, wzajemnym wyczuciem wszystkich
ruchów. Aktorzy płynnie przechodzą z jednej roli w drugą, raz opowiadając zwyczajną
historię o statystycznej parze, za chwilę uosabiając wątpliwości matki, jej ciągły strach i
potworne zmęczenie.
Szczególnie Beata Niedziela, która wcieliła się w postać matki Justynki, jest aktorką
jedyną swoim rodzaju – mimika, spojrzenie, ruchy, ton głosu, wszystko to sprawia, że stała
się dla mnie kimś szczególnie bliskim podczas trwania spektaklu.
Każdy aktor gra w sposób niepowtarzalny, a kontrasty te podkreśla bardzo podobny
ubiór wszystkich postaci, za który odpowiedzialna jest Patrycja Fitzet – stonowane kolory,
delikatne, kojarzące się z jakimś ośrodkiem, gdzie każdy dostaje takie same uniformy.
Zewnętrznie wszyscy zdają się przeżywać chorobę Justynki w podobny sposób, ale tak
naprawdę tragedia jest dla każdego czymś innym, intymnym, przeżytym w sposób
jednostkowy, wyjątkowy.
Unikatowość każdej postaci podkreśla także choreografia Heleny Ganjalyan – ruchy
proste, w odpowiednich momentach wolne i delikatne, kiedy indziej rytmiczne i pulsujące,
później znowu szybkie i nagłe. Idealnie wpasowujące się w muzykę Teoniki Rożynek, która,
podobnie jak choreografia, pojawia się jako coś naturalnego i w ten sam sposób cichnie.
Scenografia Matyldy Kotlińskiej jest prosta, minimalistyczna – stół, kilka krzeseł oraz
piłki. To właśnie piłki odgrywają w tym spektaklu ważną rolę, symbolizują dziecko, chorobę.
Są obecne od samego początku aż do końca i nie jest to oczywisty element sztuki.
Utwór prowokuje do zadawania pytań o istotę macierzyństwa, oddania się w pełni
drugiej osobie, przez co zanikanie samej siebie, postawienia się przed faktem dokonanym,
o nieuchronność losu, konsekwencje, obwinianie się. Mówi o przypadku, pozostawiając
poczucie, że przecież coś takiego może zdarzyć się każdemu. Choroba dziecka nie jest „karą
boską”, deterministycznym, z góry przemyślanym przez kogoś wydarzeniem – jest czystym
zbiegiem okoliczności, zwyczajnym przypadkiem.
Matka kocha swoje dziecko, jest w stanie zrobić dla swojej córki wszystko. Nie
można jednak powstrzymać się od wzruszenia, kiedy mówi w pewnym momencie: czy ona
w ogóle rozumie, co to znaczy «kocham cię»? Traci siebie na rzecz córki: tak naprawdę
mnie nie ma, jestem dodatkiem; ma depresję i myśli samobójcze, obwinia się, jest
wykończona. W pewnym momencie ma sen, który staje się marzeniem o idealnym świecie
bez choroby dziewczynki, gdzie wszyscy żyją szczęśliwie. Padają słowa, wykrzyczane przez
Beatę Niedzielę: chyba nie można zmuszać kobiet do rodzenia niepełnosprawnych dzieci?
Nie można nikogo zmuszać do miłości. Słowa te w przejmujący sposób poruszają problem
moralny dotyczący zatrzymania lub oddania chorego dziecka oraz tego, jak odbiera to
świat: nie wolno o tym mówić, nie wypada. Jacek Hołub odpowiedział więc światu:
Przeciętny zdrowy człowiek nie jest w stanie pojąć, co przeżywają na co dzień i przed jakimi
wyborami stoją rodzice ciężko niepełnosprawnych dzieci. I ich rodzeństwo, bo o nim często
się zapomina. Ten, kto tego nie doświadczył, nigdy się o tym nie przekona.
Sztuka w reżyserii Darii Wiktorii Kopiec jest więc podróżą do najbardziej intymnego
świata – duszy matki Justynki, jej ojca, siostry, ale również i świata własnego, najgłębszego.
Słowa spektaklu: każdy musi przejść przez to, co ty, ale każdy inaczej można odnieść nie
tylko jako metaforę choroby, ale i jako przejście przez osobiste przeżycie wewnętrzne,
przemianę, swoiste katharsis, w pewnym sensie odmianę spojrzenia na świat. Szczególnie
dla młodych ludzi, także dla mnie, ponieważ spektakl ten jest fizycznym przedstawieniem
wielu moich wątpliwości. Gdy ogląda się twarze rodziny, powykrzywiane bólem, wiecznym
zmęczeniem, koszmarem codzienności, nie można powstrzymać się od zadania sobie
pytania: co gdyby to samo przytrafiłoby się mnie?

Alicja Choroszewska
II Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Broniewskiego w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Żeby umarło przede mną” w reżyserii Darii Wiktorii Kopiec
Słowa niewypowiedziane
Siedzimy czasem w autobusie, pracy czy szkole mając wrażenie, że ktoś na nas
patrzy. Uciążliwe poczucie bycia obserwowanym, od którego pragniemy uciec za wszelką
cenę – nie jestem przecież jakimś aktorem, nie jestem żadnym dziwadłem z cyrku, więc
dlaczego na mnie patrzą? Prawdopodobnie każdy, choć raz w życiu tego doświadczył
przyzna, że to bardzo nieprzyjemne uczucie, nieprawdaż? Dobrze, że przydarzyło się to
tylko jednorazowo, wyobrażacie sobie państwo taką codzienność? Patrzą, oceniają każdy
ruch, każde najmniejsze posunięcie. Jak dobrze być normalnym, zwykłym, niczym się nie
wyróżniać, nie dać ludziom powodu do gapienia się na mnie. Bo co by było gdybym nie była
normalna? Miała jakąś chorobę, poważne zaburzenie, no po prostu byłoby widać, że coś
jest ze mną nie tak. Nie wiem. Ja podziwiam takich ludzi, podziwiam ich rodziny, że znoszą
to, jak na nich patrzą. Taka szablonowa sytuacja: matka z niepełnosprawnym dzieckiem na
spacerze. Pewnie musi coś załatwić, a może po prostu potrzebuje odpocząć od
codziennego stresu. Zaraz jednak taka para staje się obiektem zainteresowania
przechodniów. Spoglądają na matkę i dziecko ukradkiem, niektórzy zatrzymują się, a to z
ciekawości, a może ze współczucia. Może myślą tak: biedna kobieta, że też spotkało ją coś
takiego… musi mieć tyle na głowie, zero czasu dla siebie – tak myślą i odchodzą, wracając
do własnej rzeczywistości. Tylko czy kiedykolwiek wzięliśmy na poważnie odczucia takich
osób? Nie jakąś naszą własną, subiektywną opinię na ten temat. Osoby niepełnosprawne
są częścią polskiego społeczeństwa, mimo to tak rzadko się o nich mówi. Czasem coś
przemknie nam w telewizji, internecie lub na jakimś portalu społecznościowym. To jednak
za mało, choroby genetyczne nadal stanowią temat tabu, a tak być nie powinno. Przecież
to też ludzie, tylko trochę inni.
Problematykę osób niepełnosprawnych podejmuje w swojej najnowszej sztuce,
zatytułowanej „Żeby umarło przede mną”, Bałtycki Teatr Dramatyczny im. Juliusza
Słowackiego w Koszalinie. Dramat przybiera formę reportażu ze wstawkami scen z życia
rodziny z dysfunkcyjnym dzieckiem. Scenariusz oparty został o książkę autorstwa Jacka
Hołuba o tym samym tytule. Hołub przeprowadzał wywiady z matkami dzieci
niepełnosprawnych, po to by przedstawić czytelnikowi codzienność takich osób. Tekst
sztuki napisany przez Martynę Lechman, skupia się na jednej z opisanych przez Hołuba
historii. Przekład książki na dramat sceniczny to wyjątkowo trudne zadanie, jednak
Lechman uczyniła to po mistrzowsku. Ogromnym plusem scenariusza jest spójność i
płynność historii – widz nie musi znać oryginału ani żadnego kontekstu by odnaleźć się w
świecie przedstawionym. Reżyserką spektaklu jest Daria Wiktoria Kopiec, która połączyła
piękno sztuki scenicznej z głębokim przekazem, kreując dziwny, lecz urzekający świat.
Elementy takie jak muzyka, światło czy gra aktorska komponowały się w piękną harmonię,
współistniejąc ze sobą na różnych płaszczyznach dramatu. Narastające stopniowo dźwięki,
w połączeniu z nieco groteskową choreografią będącą dziełem Heleny Ganjalyan
wywoływały we mnie uczucie niepokoju, a niekiedy przerażenia. Ruch sceniczny aktorów
był niezwykle subtelny, a przy tym mocno akcentował wypowiadane kwestie. Muzyka to
dzieło Teoniki Rożynek. Co prawda większość scen rozgrywanych jest w ciszy, jednakże
nieliczne momenty pojawiania się muzyki zapadają w pamięci. Utwory pomogły w
kreowaniu atmosfery, uwypuklając narastające stopniowo napięcie. Tłem dla wydarzeń
„Żeby umarło przede mną” zajęła się Matylda Kotlińska. Scenografia przenosiła widownię
do zupełnie innego wymiaru. Chłodne kolory „ścian” i podłogi dawały mi poczucie, iż
znajduje się w jakimś szpitalu, a nie domu rodzinnym. Scenę uzupełniały krzesła i duży
drewniany stół. Minimalny, wręcz ascetyczny wystrój zmusza widownię do użycia
wyobraźni. Omawiając stronę wizualną grzechem byłoby nie wspomnieć o kostiumach,
zrobionych przez Patrycję Fitzet. Luźne, oversizowe ubrania, podobne do domowych
dresów, idealnie oddawały realia wiecznie zabieganej rodziny, która nie ma czasu na
zadbanie o swój wygląd. Wyblakłe kolory współgrały z kolorystyką scenografii, tworząc
charakterystyczną dla przedstawienia estetykę „kolorowej szarości”. Śledząc rozwój akcji,
aż chciałoby się rzec „to nie jest przedstawienie, to prawdziwe życie”.
Przed rozpoczęciem „spektaklu właściwego” aktorzy zapraszają widza do wspólnej
zabawy, w której to miałam przyjemność uczestniczyć. Celem tego małego happeningu jest
ukazanie, jak ważną rolę odgrywa kontakt z drugim człowiekiem – spojrzenia, ruchy to
wszystko pozwala nam stwierdzić, iż mamy do czynienia z żywą istotą. Następnie
rozpoczyna się wstęp do całej historii, pozornie nieistotny i nie wnoszący nic do fabuły.
Szóstka aktorów przytacza statystyki składające się na postaci statystycznej singielki i
statystycznego singla. Niejeden Polak, słysząc je, ma przed oczami wizerunek samego
siebie. Prowadzimy zwyczajne życie, niczym nie wyróżniając się na tle społeczeństwa.
Wydaje nam się, iż jesteśmy bezpieczni od wszelkiego rodzaju przykrości – problemu nie
ma, dopóki nas nie dotyczy. Ale przecież dziecko z zaburzeniami może urodzić się każdemu,
nieważne jak przeciętnemu, małżeństwu.
„Żeby umarło przede mną” opowiada historię zwyczajnej polskiej rodziny, w której
rodzi się chore dziecko – Justyna (Adrianna Jendroszek). Dziewczynka ma zdiagnozowany
zespół Retta. Jest to choroba neurologiczna, prowadząca do poważnych zaburzeń w
rozwoju i głębokiej niepełnosprawności. Bohaterka pozbawiona samodzielności, zdana jest
na pomoc rodziców. Publika przygląda się codziennej rutynie i problemom, z jakimi zmaga
się rodzina przy wychowywaniu niepełnosprawnej Justynki. Fabuła przedstawiona jest z
perspektywy matki, a pierwszososbowa narracja pomaga zrozumieć towarzyszące kobiecie
emocje i przeżycia wewnętrzne. W rolę matki wciela się Beata Niedziela. Muszę przyznać,
jestem zachwycona jej grą aktorską. Oglądając panią Beatę, zdarzało mi się na chwilę
zapomnieć, iż mam do czynienia z aktorką. Patrząc artystce w oczy widziałam ból i
zmęczenie, innym razem błyszczała w nich nadzieja. Każda wykreowana przez nią emocja
była niezwykle autentyczna, powiedziałabym, wręcz chwytająca za serce. Jednakże nie
tylko Beata Niedziela mistrzowsko odegrała swoją rolę, aktorstwo stoi tutaj na bardzo
wysokim poziomie. Pozostali artyści, tj. Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska, Adrianna
Jendroszek, Wojciech Kowalski oraz Marcin Borchardt, również doskonale przedstawili
charaktery granych przez siebie postaci. Gruszczyńska – Ogonowska wcielała się na
przemian w starszą córkę – Olę i narratorkę zdarzeń. Szybkie przejścia między rolami,
dokonywane przez aktorkę są imponujące, a sposób narracji płynny, skupiający uwagę
widza na rozwoju wydarzeń. Sukcesem było również realistyczne zagranie nastolatki, a pod
uwagę trzeba wziąć fakt, że aktorka jest dorosłą kobietą. Ola to zwyczajna dziewczyna,
pragnąca żyć w taki sam sposób jak jej rówieśnicy. Pomimo młodego wieku wspiera
rodziców w opiece nad siostrą, co nie należy do łatwych zadań. Zdarza się jednak, że czuje
się zapomniana, w końcu cała uwaga poświęcana jest Justynie. Dziewczyna często
wychodzi z domu i długo nie wraca. Oglądając jej poczynania miałam wrażenie, że pragnie
uciec od swojej rzeczywistości, by zaznać normalności. Na uznanie zasługuje także męska
część zespołu. Marcin Borchardt, czyli odtwórca roli ojca Justyny bez wątpienia jest
świetnym aktorem i zna się na swoim zawodzie. Postać głowy rodziny, na którego barkach
ciąży odpowiedzialność za żonę i córki, jest tutaj przeniesiona na drugi plan. Mężczyzna
odgrywa drugie skrzypce, pojawiając się od czasu do czasu i zamieniając parę słów z żoną.
Kocha swoja rodzinę, lecz zupełnie jak starsza córka – izoluje się od niej, pragnie uciec, gdyż
nie jest w stanie znieść takiego obciążenia. Ogromną zaletą spektaklu jest ukazanie innych
członków rodziny: co myślą i czują. Widać, że im także jest ciężko. Pragną być dla siebie
oparciem, jednocześnie nie dając rady udźwignąć ciężaru, jakim jest życie z
niepełnosprawną osobą. Nie potrafią udawać że wszystko będzie super. Ostatecznie akcja
zapętla się wokół matki i najmłodszej córki. Matka wozi córkę do specjalisty (zagranego
przez Wojciecha Kowalskiego), żyjąc nadzieją na poprawę stanu dziecka. Neurolog daje
kobiecie wymijające odpowiedzi, boi się powiedzieć jej o faktycznym stanie dziecka. W
końcu dla rodzica nie ma nic gorszego, niż patrzeć bezradnie na cierpienie swej pociechy.
Matkę w całej tej relacji najbardziej boli brak kontaktu z córką – mówi do niej, lecz ta nie
odpowiada. Do tego wszystkiego dochodzi wieczne zmęczenie, które ani na chwilę nie daje
o sobie zapomnieć, kobieta powtarza jak mantrę słowa jestem zmęczona. Otaczający ją
świat sprawia, że czuje się jak dodatek do córki, bez niej jest tylko ledwo widocznym
cieniem – zarówno matka jak i córka żyją w jakiejś dziwnej symbiozie, nie mogąc istnieć
jako osobne byty. Wracając do aktorstwa, na szczególną pochwałę zasługuje Adrianna
Jendroszek (Justyna). Potrafiła wcielić się w rolę osoby niepełnosprawnej, co nie należy do
łatwych zadań. Aktorka milczała przez znaczną część spektaklu, wyrażając uczucia poprzez
różową piłkę. Rekwizyty odegrały kluczową rolę w przekazie dramatu. Dzieci
przedstawione zostały jako piłki – sześć czarnych, jedna różowa. Ostatnia z nich jest
najpewniej alegorią niepełnosprawności – wyróżniająca się, inna, wyjątkowa.
I właśnie takie jest „Żeby umarło przede mną”, oryginalne i wyjątkowe. Sztuka
wzruszyła mnie, gdyż porusza tak ważny, a jednak tak zaniedbany temat, jakim jest życie
osób niepełnosprawnych. Dopóty nie zetknęłam się z dramatem Lechman, dopóki byłam
kompletnie odcięta od sfery życia takich ludzi, nie mając pojęcia z czym tak naprawdę się
zmagają. Matki wychowujące chore dzieci to niezwykle silne i wytrwałe osoby, zasługujące
na szacunek, w końcu nie każdy ma tyle siły by temu podołać. Te kobiety również bywają
słabe czy zmęczone. Zupełnie jak każdy z nas chcą czasem uciec, by ukryć się przed
światem. A mimo to trwają przy ukochanym dziecku i cieszą się z każdego dnia. Po
obejrzeniu „Żeby umarło przede mną” naszła mnie refleksja, iż rodziny osób
niepełnosprawnych potrafią korzystać z życia bardziej niż te zwykłe. Niepełnosprawność
dziecka w jakiś sposób uzupełnia ich jako ludzi: są zdolni do głębszych emocji, bardziej
świadomi znaczenia pojęć takich jak szczęście. Oni nie potrzebują naszego żalu czy
współczucia, ale realnej pomocy. Państwo nie okazuje im należytego wsparcia w postaci
dotacji czy zasiłków. Dlatego dzięki spektaklom takim jak ten, problematyka rodzin z
chorymi dziećmi dociera do szerszego grona odbiorców. Zachęcam serdecznie Państwa do
wybrania się osobiście na ów spektakl, być może odmieni on wasze spojrzenie na pewne
kwestie, a już z pewnością da dużo do myślenia. Niezwykle piękny i wzruszający, a przecież
nie opowiada o cudach niestworzonych, tylko o życiu normalnej rodziny.

Borys Pieńkowski
I Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Żeby umarło przede mną” w reżyserii Darii Wiktorii Kopiec
Trudne spojrzenie
Serbska artystka Marina Abramović zrealizowała swój słynny performance The
Artist Is Present (Artystka obecna) w 2010 roku w nowojorskim Museum of Modern
Art. Przez trzy miesiące, sześć dni w tygodniu, osiem godzin dziennie artystka
siedziała na drewnianym krześle przy drewnianym stole. Po drugiej stronie stołu stało
wolne krzesło – każdy ze zwiedzających muzeum mógł usiąść naprzeciwko kobiety i
wymienić z nią spojrzenia, bez znaczenia, czy trwało to minutę, czy kilka godzin.
Autorka mówiła o swoim dziele: Natychmiast odkryłam, że ludzie, którzy siedzą po
drugiej stronie stołu, są bardzo poruszeni. Niemal od razu zaczynali płakać, ja
również. Czy byłam zwierciadłem, w którym się przeglądali? Czułam, że jestem czymś
więcej. Widziałam i czułam ich ból 1 .
Wokół spojrzeń koncentruje się także spektakl Żeby umarło przede mną
w reżyserii Darii Wiktorii Kopiec, oparty na jednej z pięciu historii przedstawionych
przez Jacka Hołuba w reportażu o tym samym tytule. Na początku pojawiający się na
scenie aktorzy wpatrują się w widownię, naruszając pewnego rodzaju strefę
komfortu widzów. Po chwili angażują ich w kilka ćwiczeń-gier dotyczących spojrzeń,
w których (w zależności od sytuacji) gwarancją dalszej gry jest albo uciekanie
wzrokiem, albo niespuszczanie z kogoś wzroku. W wielu współczesnych spektaklach
twórcy starają się zatrzeć podział scena – widownia w bardzo sztuczny sposób. W
tym przypadku relacja widza z aktorem budowana jest wyjątkowo naturalnie, a
granica między nim, a widzem, od początku jest niemal niezauważalna. Nie ma nic, co
oddzielałoby scenę od widowni – widzowie siedzą na tym samym poziomie, co
odtwórcy ról w sztuce. Można poczuć się trochę jak uczestnik (lub obserwator)
warsztatów teatralnych. W trakcie spektaklu aktorzy przedstawiają, często zabawne,
statystyki dotyczące związków międzyludzkich, przechodzimy wraz z nimi przez
rozkwit miłosnej relacji, aż do porodu. Porodu, który powinien być jednym z
najszczęśliwszych momentów w życiu rodziców. Coś jest jednak nie tak. Młodzi
rodzice dowiadują się, że ich córeczka, Justynka, choruje na zespół Retta,
neurologiczne zaburzenie rozwoju. Tematyka sztuki staje się momentalnie bardzo
trudna, ale nie możemy odwrócić wzroku, tak jak większość z nas robi to mijając w
przestrzeni publicznej rodzica z niepełnosprawnym dzieckiem. Wysłuchujemy historii
zmagań rodziny z trudnościami codzienności.
Jest ich mnóstwo, są praktycznie we wszystkich sferach życia społecznego.
Zarówno w Kościele, gdzie ksiądz nazywa matkę zgorzkniałą i karci ją za żal do Boga,
jak i wśród sąsiadów, którzy rzucają złośliwe komentarze na temat wszelkich
zakupów rodziny, oskarżają o żerowanie na chorobie dziecka i rozliczają
z każdego pobieranego zasiłku. A te pomówienia są tylko kroplą w morzu trudności.
Słabe warunki pomocy społecznej w Polsce uniemożliwiają zapisanie Justysi na
specjalistyczne turnusy i terapie. Brak pomocy psychiatrycznej pozostawia rodzinę
samą sobie ze wszystkimi problemami, co jeszcze bardziej ich izoluje.
Oczywiście, znajdują się także ludzie, którzy szczerze współczują rodzicom
niepełnosprawnej dziewczynki. Mówią matce: Jezu, jak ja ci współczuję albo: Jaka ty
jesteś biedna. Kobieta odpowiada jednak, że to nie ona jest biedna, a Justysia. I mówi
widzom, że zamiast wyrazów współczucia wolałaby usłyszeć choćby najdrobniejszą
chęć pomocy, na przykład zdanie: Przyjdę i umyję ci okna, czy: Wrzucę ci węgiel do
piwnicy. Scena ta skłania do refleksji i przekazuje uniwersalną prawdę: w parze ze
słowami wsparcia powinny iść czyny.
Czytając opis spektaklu, pomyślałem, że podjęcie się tak trudnego tematu jest
ryzykowne i bałem się, że nie zostanie zrealizowany we właściwy sposób. Moje
obawy nie spełniły się nawet w najmniejszym stopniu. Reżyserka postanowiła
przenieść na deski teatru reportaż, co jest bardzo wymagającym zadaniem. Jak
wiadomo, nie ma w nim żadnego tekstu pobocznego, który stanowiłby wskazówki dla twórczyni.
Forma sztuki jest niekonwencjonalna, brak w niej sztywnego podziału na role. Zadania
aktorów zmieniają się, w którymś momencie spektaklu każdy z nich będzie mówił
głosem matki. Wszystkie elementy sztuki świetnie ze sobą współgrają, tworząc
spójną całość. Na minimalistyczną scenografię składa się kilka drewnianych mebli,
szaro-niebieska podłoga i różnych rozmiarów piłki, przywodzące na myśl ośrodek
rehabilitacyjny. Kostiumy aktorów także wpasowują się w ten obraz – luźne stroje
o niewyrazistych barwach kojarzą się ze szpitalnymi ubraniami. Muzyka jest delikatna
i atonalna. Nie trzeba doszukiwać się w tych elementach symboliki, sztuka jest piękna
w swojej prostocie i czyni to jej przekaz jeszcze bardziej dobitnym.
Na ogromną pochwałę zasługują aktorzy, którzy znakomicie odnajdują się w
tej trudnej formie. Eksperymentalna, pierwsza część spektaklu na pewno kosztuje ich
dużo wysiłku. Pomimo tego w żadnym momencie spektaklu nie przestają być
przekonujący, a emocje postaci oddają z ogromną wiarygodnością. Tak jak
wspominałem wcześniej, w sztuce niezwykle ważny jest motyw spojrzeń. Obsada
realizuje go fenomenalnie, a doświadczenie na sobie wzroku aktora pozwala zajrzeć
w głąb duszy postaci. Najbardziej ze wszystkich aktorów i aktorek urzekła mnie
jednak Beata Niedziela. Bardzo mocno poruszyła mnie scena, w której kobiecie udaje
się zakupić cyberoko z programem służącym do komunikowania się z córką za
pomocą wzroku. To, w jak rewelacyjny sposób aktorka oddała radość i nadzieję
towarzyszące matce, która widzi, jak jej niemówiącej córce udaje się przekazać za
pomocą nowoczesnych technologii proste komunikaty, jest czymś niezwykłym.
Żeby umarło przede mną nie jest łatwą produkcją. Rozpoczyna się i kończy
spojrzeniem, które znaczy o wiele więcej niż słowa. Po wyjściu z teatru nie było
słychać rozmów, a refleksje dotyczące sztuki z pewnością towarzyszyły ludziom
jeszcze długo po powrocie do domów. Chciałbym życzyć twórcom wielu wspaniałych
widzów, bo naprawdę na to zasługują. A Was, drodzy Państwo, bardzo mocno
zachęcam do zobaczenia tego przejmującego dzieła, mocno zmieniającego odbiór
otaczającego nas świata. Spektakl jest doprawdy zbyt istotny, aby go przegapić.
1 M. Abramović, Pokonać mur: Wspomnienia, Poznań 2002, s. 359

Danuta Smętek
II Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Broniewskiego w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Żeby umarło przede mną” w reżyserii Darii Wiktorii Kopiec
Niechciane anioły
Narodziny potomka to jedna z najpiękniejszych chwil w życiu każdego rodzica.
Cud jakim los obdarowuje dwoje kochających się ludzi. Poród jest naturalnym
procesem fizjologicznym, którego zakończeniem jest urodzenie dziecka. Mimo bólu i
wielu niedogodności jest to ważne wydarzenie dla większości rodzących i stanowi
ogromne przeżycie emocjonalne. Jest to czas przemiany, kobieta dając życie innej
istocie staje się Matką. Miłość jaką obdarowuje się nowo narodzone dziecko jest
bezgraniczna. Spektakl na podstawie książki-reportażu Jacka Hołuba pt. ,, Żeby
umarło przede mną” w reżyserii Darii Wiktorii Kopiec przedstawia realia życia rodziny
z dzieckiem niepełnosprawnym. Ukazuje trud codzienności, uczucia i problemy
rodziców, których nikt nie potrafi zrozumieć.
W tej sztuce przedstawiona zostaje historia małżeństwa, które dowiaduje się, że
u ich nowo narodzonej córeczki – Justynki zdiagnozowano Zespół Retta. Choroba ta
pojawia się głównie u dziewczynek z częstotliwością od 1:10000 do 1:23000 żywych
urodzeń. Dzieci dotknięte tą przypadłością nazywane są milczącymi aniołami, gdyż są
piękne, wrażliwe i świadome tego co się wokół nich dzieje, jednak nie potrafią
komunikować się ze światem. Rodzice Justynki mają mnóstwo obowiązków, gdyż ich
córeczka nie jest wstanie zrobić niczego samodzielnie. Jest to praca na pełen etat,
niezwykle ciężka i wycieńczająca. Justynka potrzebuje pomocy przy wszystkim:
jedzeniu, kąpaniu, załatwianiu się, ubieraniu. Rodzice nie mają czasu dla siebie, całe
ich życie polega na gotowaniu, sprzątaniu, zajmowaniu się dzieckiem, jeżdżeniu po
lekarzach i do rehabilitantów oraz oczywiście pracy, gdyż leczenie, sprzęt i
rehabilitacja Justynki jest bardzo kosztowna, a pieniądze od państwa są niewielkie.
Lekarze nie dają żadnych szans na poprawę stanu dziewczynki. Radzą rodzicom aby
oddali niepełnosprawne dziecko do zakładu opieki specjalnej i „postarali się” o nowe.
Ci jednak nawet przez chwile się nie zastanawiają nad tą opcją. Tak bardzo kochają
Justynkę, że nie byliby w stanie tego zrobić. Zważywszy również na to, że wiedzą jak
wygląda życie osób niepełnosprawnych w ośrodkach opiekuńczych. Przywiążą ją do
kaloryfera by mieć spokój – są to słowa matki, zmartwionej tym, że gdy zabraknie jej i
jej męża Justynka trafi do takiego ośrodka. Matka jest tak zrozpaczona, że aż
przechodzi jej przez myśl wspólne samobójstwo z córeczką lub to, że lepiej by było
gdyby Justysia umarła przed nią. W przedstawieniu można zauważyć ze choroba córki
wpływa na matkę, która jest coraz słabsza psychicznie i fizycznie. Poświęca ona swoje
zdrowie dla Justynki.
Bardzo podobało mi się sposób w jaki reżyserka płynnie przeszła do tematu
spektaklu. Przedstawienie rozpoczęło ,,gapienie się” aktorów na publiczność.
Pozwoliło to widzom na zrozumienie jak czuje się osoba niepełnosprawna, która w
życiu codziennym przyciąga wzrok ludzi wokół niej. Są to spojrzenia pozbawione
zrozumienia, jest to najzwyklejsze w świecie gapienie się na odmienność. Uważam, że
świetny jest pomysł ten jak i późniejsza interakcja z widzami. Kolejną rzeczą za która
podziwiam panią Darię Wiktorie Kopiec jest dokładna inscenizacja porodu,
przedstawiony w postaci ćwiczeń aktorów. Ta scena ukazuje przez co musi przejść
każda matka rodząca dziecko. Kilkunastogodzinny poród okupiony jest cierpieniem,
potem i łzami.
Najbardziej urzekła mnie gra aktorska pani Beaty Niedzieli, która wcieliła się w
postać matki. Tak dobrze odegrała spoją rolę, że udzieliły mi się emocje, które
przedstawiała na scenie. Dzięki tej aktorce dokładnie zrozumiałam przez co
przechodzi matka z niepełnosprawnym dzieckiem, cały ten ból, strach i ciężar.
Sztuka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Zdałam sobie sprawę z tego, że do
tej pory, mijając matkę z niepełnosprawnym dzieckiem, jedyne co robiłam to gapiłam
się i w duchu dziękowałam, że coś podobnego nie spotkało mnie ani nikogo z mojej
rodziny. Otworzyły mi się oczy na to jaka byłam egoistyczna i nieczuła. Myślałam, że
mnie to nie dotyczy, ale dzięki tej sztuce zrozumiałam, że jednak tak, gdyż mogę
urodzić chore dziecko. Niestety najpewniej w takiej sytuacji nie poradziłabym sobie i
bym się od razu poddała. To przedstawienie sprawiło, że inaczej patrzę na otaczający
mnie świat i ludzi.