Karolina Cyc
Zespół Szkół nr 1 im. Mikołaja Kopernika w Koszalinie
 
Recenzja spektaklu „Związek otwarty” Bałtyckiego Teatru Dramatycznego im. J. Słowackiego w Koszalinie (spektakl towarzyszący)

“Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest…”
“Pieśń nad pieśniami” – to nadzwyczajny tekst zawarty w Nowym Testamencie.
Szczególnie bliski mojemu sercu jest cytat, umieszczony w tej pieśni: Miłość cierpliwa
jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą […].
Jednak, na myśl nasuwa mi się jedno pytanie: czy te słowa są konkretnym i trafnym
opisem pojęcia miłości?
Sztuka “Związek otwarty” Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie,
oparta jest na farsie napisanej przez włoskiego laureata literackiej Nagrody Nobla
Dario Fo, jego żonę Frankę Rame oraz syna Iacoba Fo.
Spektakl opowiada o pewnym włoskim małżeństwie, które przechodzi poważny
kryzys w związku. Mężczyzna składa swojej żonie propozycję, którą jest zmiana ich
małżeństwa w związek otwarty. Ta – z początku niezbyt przekonana do pomysłu męża
zgadza się i niespodziewanie zaczyna odnajdywać się w nowej relacji.
Antonina – główna bohaterka komedii jest kobietą po czterdziestce, która
nieustannie dramatyzuje, podejmuje próby samobójcze. Postać Antoniny wzbudziła
we mnie masę różnorodnych emocji. Jest ona bohaterką, która najbardziej zyskała
moją przychylność, między innymi swoją niezwykle zauważalną ekscentrycznością.
Kobieta jest nader zmienną. Momentami pokazywała, że jest dowcipna, zadziorna w
stosunku do męża, natomiast w niektórych scenach łatwo było dostrzec w niej
bezradność i smutek.
W rolę czterdziestoletniej Włoszki wcieliła się Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska.
Aktorka świetnie pokazała widzom postać Antoniny. Oglądając spektakl szczególnie
zwracałam uwagę na gesty oraz zmianę mimiki, z którymi moim zdaniem pani
Żanetta poradziła sobie bezbłędnie. Artystka zachowała groteskowość Antoniny. Z
twarzy aktorki oraz jej ruchów bezproblemowo można było wyczytać jakie emocje
targają graną przez nią postacią.
Mąż Antoniny to główny bohater komedii. Mężczyzna po czterdziestce, chętnie
wchodzący w romanse z innymi kobietami. Nie bierze na poważnie prób
samobójczych swojej żony. Jest on postacią, którą kierują zmienne emocje. Mimo, że
zdradził czterdziestolatkę wchodząc w relacje seksualne z innymi kobietami to gdy
dowiaduje się, że Antonina rzekomo ma kochanka, nagle zaczyna być zazdrosny, oraz
wmawia jej, że wciąż darzy ją ogromnym uczuciem i jest tą jedyną. Innymi słowy,
cytując: „Jeśli otwarty związek dwóch osób ma funkcjonować, może być otwarty tylko
z jednej strony: ze strony mężczyzny. Bo jak się związek otworzy z obu stron, to
powstaje… przeciąg!”.
Rolę męża kobiety zagrał Wojciech Rogowski. Uważam, że aktor idealnie ukazał
zmienne emocje postaci – od naturalności i opanowania aż po agresję i zażenowanie.
Brawurowo operował mimiką oraz gestami.
Profesjonalizm aktorów można dostrzec podczas sceny, gdzie obydwoje rzekomo
wyszli z granych przez nich bohaterów i prowadzili dyskusję. Osobiście do tej pory nie
potrafię zadecydować czy scena jest zawarta w scenariuszu, czy być może była to
zwyczajna improwizacja.

Reżyserami spektaklu są Żanetta Gruszczyńska Ogonowska oraz Wojciech
Rogowski. Moim zdaniem przedstawienie jest wyreżyserowane wprost znakomicie.
Historia inscenizacji od początku do końca była przejrzysta i zabawna, a na sali w
teatrze panowała niesamowita oraz przyjemna atmosfera. Nie zabrakło także
kontaktu z publicznością oraz niespodziewanych zwrotów akcji. Szczególnie
zszokowały mnie wystrzały z atrapy broni, których ani trochę się nie spodziewałam.
Dramaturgią oraz muzyką w przedstawieniu zajął się Tomasz Ogonowski.
Według mnie, tekst komedii jest przyjemny i łatwy w odbiorze. Posiada cechy
opowiadania oraz świetnie użyte metafory. Żarty umieszczone w tworze były
chwytliwe i powodowały, że momentami potrafiłam uśmiać się nawet do łez, a
włoska muzyka ze starszych lat idealnie wpasowała się w klimat spektaklu.
Scenografią oraz kostiumami zajęła się Beata Jasionek. Moim zdaniem
scenografia była przyjemna dla oka, a kostiumy – oddawały prostotę i naturalność.
Zostały trafnie dobrane do postaci.
Spektakl jest wart obejrzenia, ponieważ ukazuje pojęcie związku z zupełnie
innej perspektywy. “Związek otwarty” Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w
Koszalinie polecam każdemu, a szczególnie małżeństwom, które chciałyby uchwycić
wzrokiem różnicę w przebiegu związku dwojga ludzi oraz spróbować dostrzec – jak
zawiłym i nieokreślonym uczuciem jest miłość.

Amelia Nowak
I Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Polskie rymowanki albo ceremonie” Teatru Miejskiego im. W. Gombrowicza w Gdyni (spektakl konkursowy)

Grzebanie
Spektakl “Polskie Rymowanki albo Ceremonie” w reżyserii Ewy Rucińskiej
powstał na podstawie tekstu Andrzeja Błażewicza w Teatrze Miejskim im.
Witolda Gombrowicza w Gdyni i został zaprezentowany na festiwalu KKM „m-
teatr 2020” w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym im. Juliusza Słowackiego w
Koszalinie.
Sztuka ta balansuje pomiędzy koncertem, czytaniem performatywnym a
poruszającą historią każdego człowieka. Czy można zaliczyć ją do teatru
tradycyjnego? Cóż, nie mogę wyobrazić sobie rapu w Starożytnej Grecji. Z
pewnością maski uniemożliwiały takowe rozwiązania. Jednak postęp świata
jest nieunikniony. Tak więc, dlaczego nie? Sam zamysł wydaje mi się
interesujący, chociaż wiem, że wielu odrzuca. Wykonanie natomiast nie
powala. Główny aktor, jak i wokalista (Jakub Sasak) posiada bardzo przyjemną
barwę głosu. Niestety w niektórych momentach sama treść zatracana jest na
przykład z powodu zbyt głośnej muzyki czy dykcji. Młody aktor mimo wszystko
na scenie “miał coś w sobie”. Potrafił skupić uwagę odbiorcy, przekazać treść
czy przywołać dane emocje. Oddzielne elementy bardzo mi się podobały, po
prostu nie zostały właściwie dopasowane.
Na scenie można było zobaczyć również rodzinę bohatera. Aktorzy ubrani na
czarno wcielali się w postacie dopasowane do aktualnego tematu. Sam
bohater zaś odbiega kostiumem od reszty. Czerwona bluza i biała koszula
rzucają się w oczy. Może symbolizować to odmienność młodego człowieka.
Rekwizyty pełniły tutaj dość znaczącą rolę. Podczas scen odbiorca mógł
zauważyć: kwiaty, prezenty a nawet ziemniaki.
Nie mogę zapomnieć tutaj o roli światła. Barwy oraz ich sposób wykorzystania
wyjątkowo mnie urzekły. Niesamowicie komponowały się z klimatem i
kostiumami.
Jeśli chodzi o tekst, to najpierw nie byłam nim zachwycona. Postanowiłam
jednak dać mu szansę. Tematy poruszane w scenariuszu pochłaniały mnie z
wątku na wątek. Nie wiem w którym momencie zdołałam się tak emocjonalnie
zaangażować w całą historię. Myślę, że zauważyłam w tym wszystkim cząstkę
siebie, bo kto by nie zauważył? Kiedy spektakl poruszył temat historii naszego
kraju, dotknął bólu, cierpienia i problemów społecznych zaparło mi dech w
piersiach. Moje zaszklone oczy wypatrywały dalszych scen. W pamięci
szczególnie utkwiła mi historia z lat młodości babci. Dorota Lulka – aktorka,
która wcieliła się w postać starszej kobiety opowiadającej o sobie, o
dziewczynce mającej kilka lat, o dziecku które nie poznało swojego ojca
wracającego do domu po ciężkich wojennych przeżyciach. Sama scena
wzbudziła we mnie multum emocji, poruszyła mną dogłębnie i nie pozwoliła o
sobie zapomnieć. Wszystko to spotęgowane zostało wyśmienitą grą aktorską:
mimiką, gestem oraz modulacją głosu. Aktorka zdecydowanie zasłużyła na
wyróżnienie.

Nie zapominajmy jednak o reszcie. Myślę, że wszyscy spisali się tutaj na
medal. Olga Barbara Długońska, Marta Kadłub, Szymon Sędrowski, Grzegorz
Wolf oraz Maciej Wizner to równie interesujący aktorzy. Wspólnie dodawali
scenom charakteru, przybliżali odbiorcy temat i genialnie kształtowali
postrzeganie danych aktów.
Sam spektakl opowiada przede wszystkim o pochodzeniu. Poprzez metaforę
rodziny zachęca do grzebania w przeszłości. Doszukuje się prawdy
historycznej. Przybliża losy ludzkie (na przykład Wołyń, Katyń czy czas
panującego komunizmu). Dzięki takim właśnie spektaklom ludzie nie
zapominają o swoim pochodzeniu. Ze sztuki wyszłam zaintrygowana,
zachęcona do zgłębiania tajemnic, z drugiej zaś strony czułam pewien
niedosyt. Wiązał się on z pragnieniem kontynuacji wszystkich tych wątków.
Tak więc, czy warto? Dla sztuki zawsze warto. Myślę, że odbiorca przez te 50
minut miał zostać przede wszystkim zmuszony do refleksji. W moim przypadku
twórcom jak najbardziej się to udało. Spektakl miał w sobie dużo nawiązań.
Każdy znajdzie tu coś dla siebie, wiele cytatów utkwiło mi w pamięci.
Pomiędzy wypowiedziami zauważyć można nawiązania do popkultury czy
sportu. Jest to treść łatwa w odbiorze zarówno dla młodzieży poszukującej
swoich korzeni jak i osób, które takowe już poznały. Kto nie chciałby zobaczyć
spektaklu o sobie? Z całego serca mogę więc uznać, że warto.

Helena Pyżanowska
I Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois w Koszalinie

Recenzja spektaklu „Piknik pod Wiszącą Skałą” Teatru Współczesnego w Szczecinie (spektakl konkursowy)

Jestem odbiciem, echem
Jest czternasty lutego tysiąc dziewięćsetnego roku. Grupa młodych dziewczyn z
pensji pani Appleyard wybiera się na piknik pod Wiszącą Skałę. Cztery z nich – Miranda,
Irma, Edyta i Marion – na chwilę oddalają się od reszty dziewczyn, by z bliska przyjrzeć się
szczytowi. Ale powraca tylko jedna z nich i na dodatek nie jest w stanie powiedzieć, gdzie
znajdują się trzy pozostałe – nie pamięta, co wydarzyło się u wejścia na szczyt.
Stworzenie spektaklu, którego wydarzenia mają miejsce w australijskim buszu nie
jest rzeczą prostą. Odtworzenie klimatu powieści Joan Lindsay Piknik pod wiszącą skałą czy
filmu w reżyserii Petera Weira o tym samym tytule, trwającego dwie godziny, w zaledwie
pięćdziesiąt minut – graniczy z cudem. Jak się jednak okazuje spektakl dramaturgii Marcina
Miętusa i reżyserii Miry Mańki nie jest adaptacją, a interpretacją, „wariacją na temat”,
impresją.
Przedstawione wydarzenia zostają zarysowane widzowi już na początku, cytując
początek książki Lindsay. Można dowiedzieć się, że wszystkie osoby biorące udział w
opisanej historii już dawno nie żyją, a ocenę prawdziwości wszystkich wypadków w książce
autorka pozostawia czytelnikom. I wydawać by się mogło, że słowa autorki powieści zostały
przez reżyserkę i dramaturga potraktowane bardzo poważnie.
Mamy bowiem do czynienia, jak wspomniałam już wyżej, ze swoistą interpretacją,
która balansuje na krawędzi dosłownego tekstu wziętego wprost z powieści a zupełnie
abstrakcyjnej strony wizualnej. Scenografia w wykonaniu Anny Rogóż jest prosta,
minimalistyczna, przedstawiona w różnych odcieniach bieli, bogata w firany i lustra. W
żaden jednak sposób nie oddaje ona gęstego buszu, pełnego najróżniejszych gatunków
zwierząt i roślin, ba – nawet nie próbuje. Początkowo zastanawiałam się, w jaki sposób
przedstawione zostaną wydarzenia najważniejsze, czyli te odbywające się poza
pensjonatem, ale przyznam, że zaskoczeniem było dla mnie pokazanie ich jedynie za
pomocą słów i dźwięków. Scenografia od pewnego momentu opiera się już tylko na
słowach. Zatopienie się w opisach przyrody cytowanych z książki pozwala więc na
uruchomienie wyobraźni oraz na swoisty trans, z którego wybudziłam się dopiero, gdy
zapaliły się wszystkie światła.
Sztuka „Piknik pod wiszącą skałą” postawiła więc na sensualistyczne doznania –
śpiew, muzykę, także instrumenty obecne na scenie – oraz na niesamowitą grę świateł i
choreografię.
To właśnie choreografia autorstwa Katarzyny Sikory i muzyka Michała Lazara
przykuwają największą uwagę. Oba te czynniki idealnie łączą się ze sobą, uzupełniając
wzajemnie, nawiązując metafizyczny kontakt – każda postać porusza się w rytm tej samej
muzyki, ale każda przeżywa to osobno, inaczej ją interpretując.
Utwór jest on wyjątkowym zarysem portretów wszystkich dziewcząt: Mirandy, Irmy,
Edyty, Marion oraz Sary – której za karę nie pozwolono brać udziału w feralnym pikniku.
Nie brakuje dialogów, ale trzeba otwarcie przyznać, że to jednak monologi poszczególnych
bohaterek odgrywają w sztuce najważniejszą rolę. Widz dowiaduje się, że
powierzchowność jest fałszem, a to, co w środku okazuje się być ukryte naprawdę głęboko
– każda postać jest inna, każda inaczej odbiera rzeczywistość. I same dziewczęta odgadują
w sobie nawzajem cechy, które tak bardzo starają się ukryć przed światem.
W sztuce pojawia się wyraźny kontrast między rzeczywistością, fikcją, prawdą a
fałszem. Dziewczęta jakby od początku przeczuwały, co się z nimi stanie: ta skała czekała
milion lat tylko na nas, czy znane: wszystko zaczyna się i kończy we właściwym miejscu i
czasie. Miranda mówi także w pewnym momencie: nie zabawię tu już długo.
W pewnym momencie czas staje, a chwilę później akcja przyspiesza, z kolei
wydarzenia na scenie wydają się cofać; słowa nie pasują do fizyczności, następuje chaos. I
niestety jest to chaos, którego zrozumienie umożliwia jedynie wcześniejsze obejrzenie
filmu lub przeczytanie powieści – w innym wypadku widzowie nie znający historii mogą nie
zrozumieć przedstawionych wydarzeń. Choć jest to zdecydowanie, dla osób znających tę
historię, zabieg tak zręczny, że niepotrzebujący wytłumaczenia i wykonany świetnie.
Aktorsko spektakl utrzymany jest w większości na niewysokim poziomie; na
największe i jedyne w moim odczuciu uznanie zasługuje Anna Berek, która wciela się w
postać Sary i trzeba przyznać, że idealnie do tej roli pasuje. Bez zbędnej egzaltacji zmienia
twarz z młodej dziewczyny w panią Appleyard, dopasowuje ton głosu, nawet postawę.
Zarysowuje portret dziewczyny zakochanej w Mirandzie, delikatnej, wrażliwej, piszącej
poezję, której nie dane było pójść wraz z przyjaciółkami na piknik.
Sztuka „Piknik pod wiszącą skałą” jest według reżyserki przedstawieniem czułości
kobiet wobec siebie, kobiecości samej w sobie, odkrywania własnej wrażliwości, ale i
wrażliwości innych – ja niestety, mimo usilnych starań, nie jestem w stanie niemal żadnej z
tych rzeczy odnaleźć w spektaklu. Istotnie, jest to utwór wyjątkowo kobiecy, ale brak w
nim czułości, która zresztą w samej historii nie odgrywa większej roli. Mowa jest o chęci
nieistnienia, o znikaniu, odejściu, nieczuciu. Cudze gesty są jedynie odbiciem, echem, a
walka odbywa się głównie samej ze sobą. Martwe kwiaty to żywe wspomnienia, istnieje
wewnętrzny związek z naturą. Biel scenografii podkreśla słowa o wyobcowaniu,
pojawiające się i znikające światła stają się chwilowym istnieniem. Jest tajemniczość i trans,
delikatność, ale i nieubłaganie przyrody, słowa, niesamowita geometria wrażeń i zagadka,
która nigdy nie zostanie rozwiązana.

Borys Pieńkowski
I Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Zielony Gil” Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze (spektakl konkursowy)

Zielona intrygantka
Komedia Zielony Gil Teatru Lubuskiego z Zielonej Góry w reżyserii Roberta
Kurasia jest adaptacją dramatu Tirsa de Moliny o tym samym tytule. Rozpoczyna się
od wkroczenia na scenę dwóch kobiet – Doñy Diany oraz jej służącej Quintany,
maszerujących na tle pięknego iberyjskiego krajobrazu. Diana raz opowiada, a raz
(w rytm siedemnastowiecznej hiszpańskiej muzyki) śpiewa o swej starannie
zaplanowanej intrydze. W celu zdobycia ukochanego Dona Martina de Ortegi
zamierza udawać Dona Gila i wywrócić do góry nogami życie mieszkańców zamku
Dona Pedra. Czy w świecie aranżowanych małżeństw uda jej się zrealizować ten
misterny plan? Jak długo będzie w stanie udawać kogoś, kim nie jest? Przezabawna
farsa odpowiada na te pytania, a przy okazji rozbawia do łez.
Podczas oglądania spektaklu w głowie od razu pojawiają się skojarzenia z
włoską komedią dell’arte, która polegała głownie na improwizacji zestawionych ze
sobą określonych charakterów. Postaci w Zielonym Gilu nie improwizują, ale mają
bardzo odmienne, indywidualne charaktery. Noszą na sobie określone kolory, co
czyni wszystkich charakterystycznymi. Zauważalna jest tutaj symbolika kolorów –
ubranie nerwowego Dona Ricarda było pomarańczowe niczym ogień, a zielone szaty
Gila stały się powodem przyrównywania jego przebiegłości do Bazyliszka. Za
uwydatnienie tych kontrastów ukłony należą się kostiumografowi – Adamowi
Królikowskiemu.
Scenografia jest bardzo tradycyjna i funkcjonalna, nie ma w niej przesadnie
wiele rekwizytów. Akcja rozgrywa się w hiszpańskiej scenerii, a w zależności od
ustawienia kilku jej elementów postaci znajdują się w zamku, kaplicy lub parku.
Najciekawsza jest jednak piękna hiszpańska muzyka, która albo nadaje tempa, albo
spowalnia akcję. Jest nie tylko podkładem pod śpiew i taniec aktorów, ale przede
wszystkim wprowadza w cudowny klimat nowożytnej Hiszpanii. W tym miejscu
należy wspomnieć o twórcach oprawy muzycznej – Andrzeju Lewockim i Robercie
Kurasiu.
Reżyser w swojej adaptacji postawił na groteskę, gra aktorów jest często
przerysowana, co potęguje komediowość sztuki. Można pokusić się o stwierdzenie,
że momentami sztuka przypomina brazylijską telenowelę. Bardzo ciekawie
zaplanowana jest przez reżysera gra świateł obecna w jednej z końcowych scen. Efekt
spotęgowania napięcia osiągnięty poprzez mnóstwo latarek błyszczących w rękach
aktorów robi duże wrażenie. Ogromną zaletą spektaklu jest także pomysłowa
choreografia stworzona przez Kingę Górską i Roberta Kurasia.
Aktorzy dobrze odnajdują się w rolach, mimo że tekst dramatu pisany jest
wierszem, co stanowi duże utrudnienie. Oprócz tańca i mówienia wierszem
wyzwaniem dla aktorów mogłaby być także obecność wielu piosenek w spektaklu,
jednak radzą sobie oni z nimi bardzo dobrze. Na szczególne wyróżnienie zasługują
odtwórcy dwóch ról. Pierwsza z nich to Joanna Wąż wcielająca się w rolę Doñy Diany.
Na scenie błyszczała najbardziej. Pomimo tego, że Diana w swej intrydze udawała
wiele postaci, każda z nich znacząco różniła się od siebie i nie było widać monotonii w
pracy aktorki. Od początku do końca spektaklu wyraźny był jej duży wkład w rolę.
Drugim z wyróżniających się aktorów jest Aleksander Stasiewicz, który grał Caramanchela.
Widać, że aktor ma duże umiejętności akrobatyczne i potrafi z nich korzystać, co
szczególnie przydaje się przy graniu postaci zabawnego sługi. Przypisany mu jeden
z niewielu monologów spektaklu został „podany” fantastycznie. Dużo śmiechu
dostarczyła także scena odczytania listu miłosnego Gila przez Caramanchela, który
zamiast romantycznych zwrotów czytał nazwy potraw.
Zielonogórska adaptacja dramatu Tirsa de Moliny jest świetnym przykładem
tego, jak w ciekawy sposób można wystawić niezbyt znane, stare komedie. Podążanie
wraz z Doñą Dianą przez dawną Hiszpanię i stopniowe odkrywanie tajników jej intrygi
jest czystą przyjemnością. Bardzo dobre role aktorskie, niezwykła choreografia,
piękna muzyka, wielopoziomowa farsa, a przede wszystkim zaskakujące zakończenie
– to tylko kilka z wielu powodów, dla których warto zobaczyć Zielonego Gila.

Danuta Smętek
II Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Broniewskiego w Koszalinie
Recenzja spektaklu „Inteligenci” Teatru Wybrzeże w Gdańsku (spektakl konkursowy)

O szczęście niepojęte
Sztuka autorstwa Marka Modzelewskiego pt. ,,Inteligenci” w reżyserii Radosława B.
Maciąga opowiada historię pewnej rodziny – małżeństwa z dwójką synów. Młodszy –
Maks – ma właśnie przystąpić do pierwszej komunii świętej. Akcja spektaklu
rozpoczyna się przygotowaniami rodziców – Anny i Szczepana – do uroczystości. Anna
nie jest zadowolona z faktu, że syn bierze udział w obrzędzie religijnym, jest ona,
zresztą tak jak i jej mąż, niewierząca. Wszystkie przygotowania są zadaniem ciotki i
babci Maksa. Rodzice nie wspierają syna, wręcz nie chcą iść na uroczystość. Szczepan
pracuje w gazecie, Anna w wydawnictwie. Są więc osobami wykształconymi i mogłoby
się wydawać, że używanie języka polskiego to dla nich chleb powszedni. Otóż nie i to
między innymi jest powodem ich wszystkich problemów …
Gdy ich starszy syn – Łukasz, po powrocie z całonocnej imprezy, zostaje
aresztowany, całe życie wywraca się im do góry nogami. Łukasz był zamieszany w
okrutne potraktowanie pewnego chłopaka – Konrada, który przy sklepie zaczepiał
jego koleżankę. Znajomi Łukasza związali tego chłopaka, zaciągnęli go do piwnicy,
rozebrali i robili mu zdjęcia. Łukasz nie brał w tym udziału, jednak nic nie zrobił by
pomóc Konradowi. Było to jak kubeł zimnej wody dla rodziców. Dotarło do nich jakie
popełnili błędy w wychowaniu swojego dziecka. Zaczynają się wzajemnie obwiniać i
wyciągać brudy z przeszłości. Anna stwierdza, że ojciec za mało rozmawia z synem, a
Szczepan uważa, że zachowuje się ona niestosownie przy dzieciach. Cała ta sytuacja
wyciąga na światło dzienne wszystkie sprawy dawno zamiecione pod dywan, z
którymi bohaterowie się jeszcze nie pogodzili oraz pokazuje jak trudno jest
rozmawiać o problemach. Przez cały czas ta rodzina stroniła od szczerej rozmowy, a
wszystkie żale i niezałatwione sprawy piętrzyły się latami. Pada wiele przykrych słów,
ale jedyne co rodzice wywnioskowali to to, że muszą zmienić sposób funkcjonowania
rodziny. Dostrzegli, że nie są dobrym przykładem do naśladowania. Zaprzestali więc
picia alkoholu przy synach i używania inwektyw oraz zmienili metody wychowawcze.
Przynieśli oni kres bezstresowemu wychowaniu, które do tej pory obowiązywało w
ich rodzinie. Innymi słowy ponownie zamietli wszystko pod dywan i udawali, że
wszystko jest w porządku. Prawdopodobnie gdyby tego nie zrobili, wszystko
potoczyłoby się zupełnie inaczej i nie doszłoby do finałowej tragedii, której istoty nie
zdradzę.
Problem komunikacyjny ukazany w spektaklu jest powszechny z życiu
codziennym. Nie tylko w podstawowej komórce społeczeństwa, którą jest rodzina.
Występuje on dosłownie wszędzie. Uważam, że ludzie w dzisiejszych czasach boją się
szczerej rozmowy, gdyż może ona ujawnić ich słabości, do których czasem nie potrafią
się przyznać. Brak komunikacji rodzi konflikty. Nic dziwnego, że tak wiele ich wokół
nas.
Moim zdaniem reżyser Radosław B. Maciąg spisał się na medal. Pomysł na
przedstawienie tej historii jako tragikomedii jest genialny. Dzięki temu sztuka jest o
wiele ciekawsza i łatwiejsza w odbiorze dla przeciętnego widza. Jedyne co mi się nie
podobało to moment, w którym kurtyna opadła i przez jakiś czas nic się nie działo,
jedynie słychać było muzykę. Rozumiem w jakim celu zastosowany został ten zabieg –
aby ukazać przemianę rodziny. Nie był to zły pomysł, ale uważam, że lepiej byłoby
gdyby ta przerwa trwała krócej lub nie byłoby jej wcale, ponieważ, dzięki wspaniałej
grze wszystkich aktorów, metamorfoza rodziny była dobrze widoczna nawet bez
kurtyny.
Jeśli chodzi o grę aktorską to najbardziej podobała mi się gra Sylwii Góry-
Weber. Aktorka ta wcieliła się w postać Anny. Była to rola niezwykle trudna, ponieważ
dość problematyczne jest przedstawienie postaci tragikomicznej. Bardzo łatwo jest
przesadzić z komizmem, bądź tragizmem. Pani Sylwia podołała temu zadaniu, postać
Anny była idealnie wyważona.
W tym spektaklu dużą rolę odegrała muzyka. Rozpoczynała i kończyła
przedstawienie, jak również można było ją usłyszeć podczas przerwy między 2 i 3
aktem – czyli podczas metamorfozy całej rodziny. Był to za każdym razem ten sam
utwór religijny pt. ,,Pan Jezus już się zbliża”, śpiewany przez małą dziewczynkę.
Związany jest z pierwszą komunią Maksa, wokół której toczy się całą opowieść. Ta
pieśń, moim zdaniem, jest użyta w tym spektaklu na zasadzie kontrastu do życia
bohaterów. Na przykład, w tekście tej piosenki znajduje fragment: gdy wspomnę na
me grzechy to z żalu płyną łzy, który jest przeciwieństwem tego, że postacie nie chcą
stanąć twarzą w twarz ze swoimi błędami, nie przyznają się do nich.
Sztuka Marka Modzelewskiego pt. ,,Inteligenci” w reżyserii Radosława B.
Maciąga uświadomiła mi, że spotykam się z tym samym problemem zarówno w domu
jak i poza nim. Dzięki świetnym aktorom, intrygującej muzyce, komizmowi i wielu,
wielu innym aspektom, spektakl ten jest wart obejrzenia.